A jak ktoś tego nie rozumie, to jest homofobem i tradycjonalistą odbierającym prawo do miłości Innym (koniecznie wielką literą, czego się dowiedziałem, a jakże, z felietonistyki profesory Magdaleny Środy). To nie żart. To fakt.
Wielka Brytania wprowadziła właśnie dla swoich urzędników nowe zasady określania relacji w małżeństwie. Wedle nich mężem nie jest mężczyzna, ale „mężczyzna lub kobieta w małżeństwie osób tej samej płci, a także mężczyzna w małżeństwie z kobietą. Na tej samej zasadzie żoną jest także kobieta w małżeństwie z kobietą lub mężczyzna w małżeństwie z mężczyzną".
Postępowi brytyjscy konserwatyści okazali się niestety zacofani. Z niewiadomych przyczyn odmówili zwyczajnym małżeństwom (takim, które składają się z mężczyzny i kobiety w układzie jeden na jeden) prawa do używania nazw, którymi ludzie sami chcieliby się określać. Dlatego mąż nie może – jeszcze, choć jak sądzę to tylko kwestia czasu – nazywać się feministycznym określeniem „żon" (żeby podkreślić obrzydzenie dla patriarchalnego terminu „mąż"), a żona nie może zapisywać w dokumentach państwowych, że jest „mężynią".
To oburzające niedopatrzenie powinno być jak najszybciej naprawione, oznacza bowiem dyskryminację językową i prawną tych postępowców, którzy nie zostali obdarzeni „dobrodziejstwem" skłonności homoseksualnej i zdecydowali się na związki z osobnikami płci przeciwnej.
Idąc dalej tropem wytyczonym przez światły brytyjski rząd, należy jak najszybciej zmienić definicję synów i córek, by nie wynikało z nich, że synem jest chłopak, a córką dziewczyna (szczególnie że – jak wiemy od naszych rodzimych postępowców – o wpisaniu do dokumentów płci powinno się decydować dopiero po szesnastym roku życia dziecka). Od teraz synem powinna być dziewczynka lub chłopiec, w zależności od jego własnego określenia płciowego. Badania tożsamości zaczynamy najlepiej od czwartego roku życia, tak jak pewnie amerykańscy rodzice, którzy swojego synka zaczęli ubierać w sukienki, bo jako trzylatek, mający wyłącznie siostry, posługiwał się żeńskimi określeniami.