Zostawmy już ojca Johna Bashoborę i kolejne próby odpowiedzi na pytanie, czy jest on szamanem, czy nim nie jest. Wypowiedziano w tej sprawie sporo opinii, zapewne w znacznej części przesadzonych, obraźliwych czy niesprawiedliwych, może także w wielu przypadkach bałwochwalczych.
Nie potrafię rozstrzygnąć, czy ojciec Bashobora będzie kiedyś ogłoszonym świętym, a może podzieli los Clive’a Harrisa, hochsztaplera i energoterapeuty, który najpierw podbił serca i umysły wielu katolików, a potem ogłosił, że nie czynił swoich znaków mocą Chrystusa, ale jakichś szamańskich sztuczek. Zdaniem egzorcystów naraził na problemy duchowe wielu wiernych, którzy zbytnio poszukiwali niesamowitych efektów, cudów, a znaleźli fałszywego proroka. Do momentu tego „coming outu” był wpuszczany do kościołów – w spotkaniach z nim wzięło udział ponoć nawet do dziewięciu milionów wiernych. Nie wydaje się, by dobrze ulokowali oni swoje nadzieje.
Banalizacja przekazu
Jest w sprawie spotkania na Stadionie Narodowym coś, co wydaje się bardziej interesujące, a prawie na pewno jest ważniejsze od samego ojca Bashobory. Chodzi o to, dokąd zmierza Kościół w Polsce, organizując kolejne stadionowe masówki. Rzeczniczka spotkania „Jezus na Stadionie” powiedziała „Rzeczpospolitej”: „Od początku mówimy, że właściwym organizatorem spotkania jest Jezus i to on tak naprawdę zdecydował o tym, że w rekolekcjach weźmie udział aż tak duża liczba ludzi”. Przyznam szczerze, że wypowiedź taka wydaje się dość żenująca i jest dodatkowo wycieraniem sobie ust imieniem Bożym w sytuacji, kiedy realizuje się własne projekty.
Jeśli Pan Jezus coś „zorganizował”, to może jest to liturgia mszy i sakramenty. Tym bardziej ryzykownie jest oceniać motywację wszystkich uczestników spotkania, których sam Chrystus miał na spotkanie sprowadzić. Łaskę Bożą łatwo pomylić z ciekawością czy przyjemnością. To diabelskie podszepty. Już widzę wszystkich sceptyków, ale i licznych katolików, którzy spadają z krzeseł ze śmiechu wobec takiego „megaczerczowego”, z ducha protestanckiego stylu organizatorów. Banalizacja przekazu religijnego jest w tej sytuacji potężna. Lepsza jest ostrożność w wymawianiu imienia Bożego niż podpieranie nim każdego własnego działania. Kościół, który jest Nowym Izraelem, przejął to od mądrości Starego Przymierza, które w sprawie imienia Bożego było bardzo rygorystyczne.
W dodatku okazuje się, że Pan Jezus skasował za spotkanie ze sobą 40 złotych. Owszem, za udział w rekolekcjach wnosi się opłaty, ale chyba nie mówi się, że organizował je Jezus. Czy to styl „nowej ewangelizacji”? Jest w Kościele znana opcja „co łaska” – ludzie z pewnością by się zrzucili na to wydarzenie, a jeszcze zostałoby „kilka koszów ułomków”. Przynajmniej gdyby organizował je Jezus. Jak widać, nie zaufano Opatrzności.