Donald Tusk bez władzy

Gdyby premier poświęcał rządzeniu tyle energii, ile wkłada jej w walkę z rywalami i utrzymanie się przy władzy, to być może nie musiałby się dziś obawiać ani spadających notowań, ani niczyjej konkurencji – pisze publicysta.

Publikacja: 07.07.2013 19:52

Konrad Kołodziejski

Konrad Kołodziejski

Foto: Fotorzepa, Wojciech Grzędziński Woj Wojciech Grzędziński

Red

Wciskanie kitu to uprawiana od dawien dawna metoda zdobywania klienteli. Metoda ta, która przetrwała w niezmienionej postaci na arabskich bazarach, króluje także, choć w udoskonalonej formie, w nowoczesnym marketingu i akwizycji. Komu z nas nie oferowano bubla po zawyżonej cenie albo nie usiłowano sprzedać dwukrotnie tej samej rzeczy?

Oczywiście wciskanie kitu może być skuteczne tylko do czasu. W końcu potencjalny klient uodporni się na oszustwa i nie da się więcej naciągnąć.

Wciskanie kitu to nie tylko ulubiona taktyka speców od sprzedaży. Docenili ją także politycy. Kiedyś, gdy władza była przywilejem wybranych, wciskanie kitu służyło wyłącznie autorytetowi władcy, powiększaniu jego zasług i nadawaniu mu szczególnych przymiotów. Teraz, gdy władza pochodzi z demokratycznego wyboru, kit służy zdobyciu elektoratu i potem – po zwycięstwie – utrzymaniu rządów, jak długo się da.

Oczywiście nie wszyscy politycy wciskają kit, ale generalnie jest to metoda dość powszechna w świecie. I pomimo to wyborcy wciąż dają się nabierać, zupełnie jak na arabskim suku, gdzie wszyscy wiedzą, że ceny są zawyżone, a towary niewiele warte, ale chętnych do ich kupowania nigdy nie brakuje.

Polska nie jest tu wyjątkiem od reguły. Politycy zwykle obiecywali dużo i zwykle nie przejmowali się realizacją złożonych przyrzeczeń. Choć, prawdę powiedziawszy, trudno jest określić, ile w tym wiarołomstwie było cynizmu, a ile zbiegu okoliczności. W końcu większość szefów rządów nie zdołała przetrwać na stanowisku dłużej niż dwa lata, a zatem nie sposób określić, kto z nich chciał wywiązać się z obietnic, ale nie zdążył, a kto od samego początku nie miał takiego zamiaru.

Pęknięta bańka

W przypadku Donalda Tuska sprawa wydaje się bardziej przejrzysta. Rządzi sześć lat, a zatem wystarczająco długo, aby móc rozeznać się w jego intencjach. Nie, nie chcę twierdzić, że Donald Tusk z premedytacją wciskał wyborcom kit, aby dwukrotnie wygrać i jak najdłużej utrzymać się przy władzy. Skłonny jestem raczej uważać, że bardzo chciał spełnić złożone obietnice, ale nie za bardzo mu wyszło.

Wszyscy pamiętamy rok 2007, gdy Tusk, po wygranej w przedterminowych wyborach, ogłosił wielki plan modernizacji, dzięki któremu Polska miała stać się zieloną wyspą, drugą Irlandią. Nikt w otoczeniu Tuska, ani nikt spośród jego wyborców, nie mógł wtedy przypuszczać, że Irlandia, do której aspirowaliśmy, jest tylko nadętą bańką, która za niespełna dwa lata pęknie z wielkim hukiem po nastaniu pierwszych oznak kryzysu gospodarczego. Można powiedzieć, całe szczęście, że nie staliśmy się drugą Irlandią. Ale aspiracje wyborców zostały już rozdmuchane. Głęboko chcieli wierzyć, że to dzięki polityce rządu pierwsza fala kryzysu obeszła się z nami łagodniej niż z innymi państwami Europy. Tusk starał się utrzymywać opinię publiczną w tym przekonaniu, w wierze, że to jego osobiste kompetencje i profesjonalizm uratowały kraj od nieszczęścia. I stał się w końcu zakładnikiem tej wiary.

Wyborcy mają to do siebie, że lubią wierzyć w cuda. Wyborcy Platformy nie są w tej kwestii wyjątkowi. Tym bardziej że dla wielu z nich te cuda materializowały się. W pierwszych latach rządów Platformy Obywatelskiej gospodarka siłą rozpędu wciąż szła do przodu, a pieniędzy przybywało – zwłaszcza w największych miastach. Można było uwierzyć, że Tusk naprawdę posiadł magiczną moc i jako jedyny spośród polityków gwarantuje nie tylko stabilizację, ale i rozwój.

W rzeczywistości rozpoczął się zjazd w dół. Wskaźniki gospodarcze spadały, zadłużenie niebezpiecznie rosło. W Peerelu – jak głosił znany dowcip – wszelkie niepowodzenia tłumaczono czterema klęskami żywiołowymi: zimą, wiosną, latem i jesienią. Dwadzieścia lat później, za rządów Platformy, oficjalne przyczyny niepowodzeń były tylko dwie: pierwszą był oczywiście PiS, drugą – gdy Platforma po Smoleńsku objęła pełnię władzy – globalny kryzys gospodarczy.

Fajny gość

Kiedyś Tusk zapytany przez Tomasza Lisa, jak chciałby zostać zapamiętany przez następne pokolenia odpowiedział: „Chciałbym być zapamiętany jako fajny gość”. Ale czy „fajny gość” mógłby zaryzykować podjęcie jakichkolwiek niepopularnych decyzji? Chyba nie. „Fajnych gości” na ogół obdarzamy sympatią, ale już nie autorytetem.

Problem z rządem Tuska polegał i polega na tym, że zamiast realnie stawić czoła narastającym problemom gospodarczym, przygotować zawczasu program zapobiegania skutkom kryzysu, zdawał się – podobnie jak wielu jego wyborców – wierzyć, że kryzys nas cudownie ominie. Ale nas nie ominął.

Tusk ucieka od realnego rządzenia, woli sferę symboliczną. Przez długi czas siły dodawał mu konflikt z PiS, straszenie powrotem Kaczyńskiego do władzy. Jednocześnie starał się unikać odpowiedzialności za własne rządy, a właściwie za ich brak. Sfera publiczna, taka jak np. służba zdrowia, edukacja, transport, kultura, była konsekwentnie demontowana i oddawana w ręce prywatne, samorządowe, albo wręcz likwidowana. Nazywano to rozmaicie: prywatyzacją, komercjalizacją lub cięciem kosztów. Rezultatem stała się widoczna już dziś zapaść strukturalna państwa, które coraz słabiej daje sobie radę z wypełnianiem swoich funkcji wobec obywateli.

Można sądzić, że ta strategia służy nie tylko oszczędnościom czy pozyskiwaniu środków do budżetu, lecz także, a może przede wszystkim, właśnie rozmywaniu odpowiedzialności. Gdy na Śląsku wystartowały Koleje Śląskie i doszło do katastrofy komunikacyjnej spowodowanej wycofaniem dotychczasowych pociągów, rząd stwierdził, że współczuje pasażerom, ale nic nie może zrobić, bo przecież Koleje Śląskie nie należą do państwa, lecz do samorządu. Gdy tu i ówdzie dochodzi do likwidacji szpitala, rząd współczuje pacjentom, ale też nic nie może zrobić, bo przecież ośrodki zdrowia leżą w gestii samorządu. Możemy narzekać na ZUS, ale gdy się okaże, że zamiast spodziewanych wysokich emerytur otrzymamy z OFE kilka nędznych groszy, to jedynym, co uzyskamy od rządu, także będą zapewne wyrazy współczucia. Ironicznie można podsumować, że gdy kiedyś wojsko i policja zostaną skomercjalizowane, rząd na wypadek zagrożenia poradzi nam wykupić sobie abonament w firmie ochroniarskiej, a jeśli to nie pomoże, to wzruszy ramionami i szczerze okaże współczucie.

Ale czy taki rząd będzie nam jeszcze – jako obywatelom – do czegoś potrzebny?

Logika by nakazywała, aby rząd – wraz z redukcją swojej odpowiedzialności za sferę publiczną – zmniejszył również obciążenia podatkowe nakładane na obywateli. Tak się jednak nie dzieje. To prawda, że do budżetu wpływa mniej pieniędzy, bo gospodarka zwalnia (czy aby na pewno tylko z powodu kryzysu?) i w tej sytuacji nikt nie podejmie decyzji o zmniejszeniu podatków. Ale co się dalej dzieje z naszymi wspólnymi pieniędzmi? Na pewno większość z nich jest wydawana – zgodnie z przeznaczeniem – na coraz bardziej skromne cele publiczne. Jednak nie tylko. Oto kilka przykładów pierwszych z brzegu.

Marnotrawstwo grosza publicznego

Mnóstwo środków Polska utopiła w organizację Euro w zeszłym roku. Dziś po mistrzostwach pozostały stadiony, które – źle zarządzane – mogą generować poważne koszty. Wystarczy przypomnieć choćby koncert Madonny na Stadionie Narodowym w Warszawie, który kosztował budżet prawie 5 milionów złotych.

Nasze podatki dość szerokim strumieniem zasilają konta zagranicznych firm doradzających rządowi i jego agendom. Jedna z tych firm zaproponowała ostatnio likwidację połowy linii kolejowych w Polsce, kompletnie nie przejmując się tym, że gdyby do tego doszło, spora część polskich przedsiębiorstw zostałaby pozbawiona możliwości transportu i eksportu swojej produkcji. W tym kontekście warto się zapytać: co właściwie robią urzędnicy rządowi, których liczba zwiększyła się w ostatnich latach? Za co pobierają pensje, skoro ciągle trzeba korzystać z usług drogich zagranicznych firm? Bo chyba nie jest tak, że rząd chce dotować z podatków obce przedsiębiorstwa?

Pieniądze wydaje się w sposób zupełnie nieprzemyślany. Niedawno media poinformowały, że policja zleciła dokonanie – uwaga – rebrandingu. Umieszczenie nowego logo na radiowozach i standaryzacja komisariatów będą kosztować – wedle doniesień – około miliarda złotych. Czy naprawdę to są najbardziej niezbędne wydatki w dziedzinie bezpieczeństwa?

Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Jak to wszystko nazwać? Niegospodarnością? Brakiem kompetencji?

Sukces czy porażka?

Oczywiście rząd nie może pokazać, że traci kontrolę nad sytuacją, że z obawy przed odpowiedzialnością pozbawił się wielu instrumentów sprawowania skutecznej władzy. Dlatego też organizuje szereg akcji mających udowodnić jego zaangażowanie w sprawy obywateli. Akcji, które są tylko spektaklami na użytek mediów. Do legendy przeszły słynne gospodarskie wizyty przed rozpoczęciem Euro. Premier latał nad autostradami, odwiedzał dworce, testował pociągi, karcił niesolidnych wykonawców. Jednak wiele dróg, które miały być gotowe na Euro, wciąż jest rozkopanych (choćby pod Rzeszowem), a wykonawcy już zbudowanych często nadal walczą o należne im pieniądze. Po mistrzostwach premier najwyraźniej stracił serce do drogowców.

Ważną rolę propagandową pełniły również liczne spotkania premiera z przywódcami Unii Europejskiej. Pozwoliły mu one wyrobić sobie medialny wizerunek polityka światowego formatu. Nie przypadkiem Tusk nawiązał do tego w jednym z ostatnio udzielonych wywiadów, gdzie tłumaczył, że nie zamierza walczyć o stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, kto i kiedy proponował premierowi objęcie najwyższej funkcji w Unii Europejskiej.

To jednak jest nieistotne, bo gdyby dziś spytać się przeciętnego Polaka o osiągnięcia Tuska, bez wahania wymieniłby autostrady i fundusze europejskie wyszarpane – jak można się domyślać – dzięki nadzwyczajnym umiejętnościom rządu.

W rzeczywistości środki unijne są nie tylko sukcesem dyplomacji premiera, ale także wypadkową naszego członkostwa w Unii. Gdybyśmy pozostawali poza Unią, żadna dyplomacja, nawet najlepszego premiera, nie uzyskałaby od Brukseli ani centa. Można zatem powiedzieć, że rząd wywalczył po prostu więcej, niż byśmy tak czy owak dostali. I nie ma wcale gwarancji, że inny rząd nie wytargowałby jeszcze więcej.

Zatem te 1000 kilometrów autostrad wydaje się w powszechnej opinii najważniejszym dorobkiem sześciu lat rządów Tuska. Czy to sukces na miarę aspiracji premiera i jego wyborców? Czy może raczej porażka?

Warszawskie ostrzeżenie

Trawestując znane powiedzenie, prawdziwego przywódcę poznaje się w biedzie. Jakim przywódcą jest Tusk? Czy daje sobie radę w obliczu kryzysu? Najbardziej wymowne są tu liczby dotyczące emigracji. W 2006 roku, a więc na rok przed dojściem Platformy do władzy, za granicą przebywało na stałe 1950 tys. Polaków. Dwa lata później, pomimo nawoływań Tuska do masowych powrotów, było już 2210 tys. emigrantów. Dziś liczba Polaków za granicą nadal przewyższa dwa miliony osób. Najgorsze, że większość emigrantów to ludzie młodzi, wedle niektórych analiz z kraju mógł wyjechać nawet co czwarty Polak w wieku 20–29 lat.

Ciekawe liczby można też wyczytać w comiesięcznych raportach CBOS. Na początku 2008 roku, a więc wkrótce po objęciu rządów przez Tuska, 53 proc. Polaków sądziło, że sytuacja w kraju zmierza w dobrym kierunku. To był ogromny kredyt zaufania dla premiera. Dziś sądzi tak zaledwie 17 proc., za to aż 71 twierdzi, że sprawy zmierzają w złą stronę. Polacy coraz mniej wierzą też w to, że poprawi się sytuacja gospodarcza. W styczniu 2008 roku zaledwie 7 proc. obawiało się jej pogorszenia, dziś pesymistów jest aż 34. Najbardziej dokuczliwy jest jednak strach przed utratą pracy. Odczuwa go aż 42 proc. mających pracę Polaków – to niemal połowa zatrudnionych.

Czy nadal można twierdzić, że Tusk w powszechnej opinii sprawdził się jako premier? Dla coraz liczniejszej grupy wyborców na pewno nie. Ciekawy przypadek ma miejsce w Warszawie – mieście, które od kilku lat było jednym z bastionów Platformy. Zebrano tutaj ponad 100 tys. podpisów pod referendum w sprawie odwołania urzędującej już drugą kadencję prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Przypadek warszawski jest ciekawy, bo inicjatywa zwołania referendum nie wyszła od żadnej partii. Ludzie podpisywali się pod wnioskiem o referendum nie dlatego, że tak kazał im Kaczyński albo że sympatyzują z nim, ale po prostu dlatego, że – bez względu na poglądy polityczne – uważają rządy Hanny Gronkiewicz-Waltz za wyjątkowo nieudolne.

Rozwój sytuacji w Warszawie może być poważnym ostrzeżeniem dla Tuska. Bo przypadek Gronkiewicz-Waltz pokazuje, że Platforma zaczyna być oceniana pod kątem kompetencji, a nie – jak dotąd – wyłącznie pod wpływem poglądów politycznych. Wyborca, któremu nie da się już wcisnąć kitu, jest dla partii Tuska znacznie bardziej groźny od Kaczyńskiego.

Wydaje się, że jedyną siłą, która po sześciu latach trzyma Tuska u władzy, pomimo nie najlepszego bilansu jego rządów, jest wymuszony brak alternatywy dla jego przywództwa.

Tusk zdaje się o tym doskonale wiedzieć, dlatego od dawna konsekwentnie usuwa prawdziwych lub domniemanych pretendentów do władzy w swoim obozie. Gdybyż jednak premier poświęcał rządzeniu tyle energii, ile wkłada jej w walkę z rywalami i utrzymanie się przy władzy, to być może nie musiałby się dziś obawiać ani spadających notowań, ani niczyjej konkurencji.

Autor jest publicystą. Był m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Dziennika”

Wciskanie kitu to uprawiana od dawien dawna metoda zdobywania klienteli. Metoda ta, która przetrwała w niezmienionej postaci na arabskich bazarach, króluje także, choć w udoskonalonej formie, w nowoczesnym marketingu i akwizycji. Komu z nas nie oferowano bubla po zawyżonej cenie albo nie usiłowano sprzedać dwukrotnie tej samej rzeczy?

Oczywiście wciskanie kitu może być skuteczne tylko do czasu. W końcu potencjalny klient uodporni się na oszustwa i nie da się więcej naciągnąć.

Pozostało 96% artykułu
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Katedrą Notre Dame w Kreml