W rozpalających emocje zmaganiach między Tuskiem a Gowinem, ich słownych utarczkach i wzajemnych kuksańcach, umyka nam pytanie podstawowe, po co Gowin to wszystko robi, jaki wewnętrzny imperatyw nakazał mu jawne wystąpienie przeciw wszechwładnemu premierowi?
Zapytany wprost w jednym z wywiadów po co wszedł do polityki, odpowiedział - "Po to – przepraszam, jeśli zabrzmi to patetycznie – żeby służyć Polsce i Polakom (...). Polityka jest misją, nie może być tylko zawodem, musi być powołaniem do tego, żeby działać na rzecz dobra wspólnego". Ten krakowski konserwatysta, filozof i uczeń ks. Józefa Tischnera jest, jak sam przyznaje, ulepiony z zupełnie innej gliny niż Donald Tusk. W czasie, gdy Tusk wykuwał swoją polityczną przyszłość na biesiadach zakrapianych dobrym winem, Gowin wkuwał klasyków filozofii i wspólnie ze swoim mentorem medytował nad pytaniami "kim jesteśmy" i "dokąd idziemy".
Jakkolwiek brzmiałoby to niewiarygodnie, Jarosław Gowin chce przywracać do polityki moralność. Z uporem maniaka przypomina w wywiadach o potrzebie postawy prawości i służebności w polityce.
Gowin wie, że kultura polityczna, czyli zbiór subiektywnych, niepisanych zasad postępowania w polityce, jest w demokracji o wiele ważniejsza od twardej litery prawa i norm administracyjnych. Powszechne potępienie dla niektórych złych praktyk (np. kłamstwa lub korupcji), o wiele bardziej przyczynia się do ich wyeliminowania niż najbardziej nawet drobiazgowe zapisy w kodeksach.
Partyjniactwo, dwory powstałe wokół liderów, kunktatorstwo, lęk przed reformami, arogancja władzy i uzależnienie od sondaży psują życie publiczne i ciągna Polskę w dół – wskazuje Gowin. Boli go nawet to, że słowo „obywatelska", w nazwie jego partii jest już jedynie pustą literą.