Chodzi już nie tylko o cła i ujemne salda handlowe. Szefowa wydziału planowania w Departamencie Stanu USA Kiron Skinner mówi o „wojnie cywilizacyjnej" z Chinami. Na naszych oczach rozpętał się bój o prestiż i dominację, o nowy ład światowy o to, jak będzie wyglądało oblicze przyszłości: gospodarcze, polityczne, a nawet ideowe.
Można się tylko dziwić, że zaczęło się tak późno. Przecież według oficjalnych danych amerykańskich deficyt USA w handlu z Chinami w ostatnich dwóch dekadach bezustannie rósł, a w ostatnich latach zamykał się niebagatelnymi sumami: 337 mld dolarów w 2016 r. i 375,5 mld dolarów w 2017. A w roku ubiegłym suma była rekordowa: 419 mld.
Nic dziwnego, że biznesmen z rodowodu i przekonań Donald Trump nie dał się zwieść chińskim umizgom podczas spotkań na szczycie w jego rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie i „wizyty oficjalnej plus", jakiej nie ma w protokole dyplomatycznym, czyli „cesarskiej" w Chinach. Dokładnie policzył, do ogromnego ujemnego salda w handlu dodał jeszcze podobnie wielkie sumy z kradzieży i nieuczciwych praktyk w przejmowaniu amerykańskich technologii oraz patentów i wyszło mu proste w wymowie przesłanie: tak dalej być nie może!
Zerwane rozmowy
Dlatego 1 marca 2018 r. ogłosił 25-procentowe stawki celne na importowane towary stalowe oraz 10-procentowe na aluminium. A od 6 lipca uderzył już wprost w Chiny, a nie wszystkich eksporterów do USA. Natomiast 17 września ub.r. zapowiedział dalsze kroki, które – jak zagroził – wejdą w życie od 1 stycznia.
Trzecie spotkanie na szczycie z Xi Jinpingiem podczas szczytu G20 w Argentynie spowodowało, że zamiast nowych stawek celnych rozpoczęły się trudne negocjacje. Ich dziesięć rund formalnie zakończonych 29 kwietnia 2019 r. w Pekinie porozumieniem, liczącym 130 stron, które niosło nadzieję na przyszłość. Zadowolony był prezydent Trump, który 5 maja nazwał trudne rozmowy prowadzone przez swych reprezentantów Roberta Lighthizera oraz sekretarza skarbu Stevena Mnuchina jako „efektywne" i „mogące przynieść historyczny, monumentalny deal".