Do drugich zaś małe grupy etniczne, które określał mianem „reliktów" minionych epok. Dość pogardliwie wyrażał się o szkockich Gaelach, francuskich Bretończykach i hiszpańskich Baskach. Zarzucał im, że byli podporami reakcyjnych dynastii królewskich na Starym Kontynencie. Uważał, że podbijani przez wielkie narody, które stawały się nosicielami rozwoju historycznego, bronili się przed zagładą, wspierając procesy kontrrewolucyjne.
Dziś polityczna poprawność nakłada knebel na usta każdemu Europejczykowi, publicznie snującemu takie rozważania jak te, które ponad 150 lat temu snuł Engels. Teraz obowiązuje szacunek dla każdej grupy etnicznej, dla każdego języka. A troska o to, żeby żadna grupa etniczna i żaden język nie znikły z powierzchni ziemi, przypomina zabiegi ekologów ratujących ginące gatunki fauny i flory.
Engels był jednak realistą. Zdawał bowiem sobie sprawę z tego, że „postęp wymaga ofiar". Oznacza to tyle, że można opowiadać bajki o powszechnym braterstwie ludów, ale kiedy co do czego przyjdzie, rewolucja staje się dla każdego narodu sprzyjającym momentem na to, żeby forsować swoje interesy.
Nie inaczej jest dzisiaj. Unia Europejska jest instytucją powołaną do tego, żeby Stary Kontynent był miejscem, w którym żadna grupa etniczna nie będzie się czuła poszkodowana. A jednak od szczytnych założeń do ich realizacji przebiega długa, wyboista droga, o czym świadczy na przykład przypadek Francji i Grecji. Nie ratyfikowały one Europejskiej Karty Języków Regionalnych lub Mniejszościowych. Bo nie zamierzają wspierać mieszkających w ich granicach mniejszości etnicznych. Tak swoiście pojęta racja stanu wygrywa z marzeniami o bezkonfliktowym świecie.