Ostatnie zamieszanie wokół otwartych funduszy emerytalnych oraz przypadająca właśnie 15. rocznica czterech wielkich reform rządu Jerzego Buzka to dobry pretekst do bardziej generalnych ocen tamtych dokonań. Upływ czasu każe przede wszystkim postawić pytanie o sens „opus magnum" utworzonego po wyborach w 1997 roku rządu AWS-UW, czyli czterech wielkich reform społecznych. I zmusza do udzielenia odpowiedzi negatywnej.
Dziś widać wyraźnie, że wdrożone 1 stycznia 1999 roku reformy – administracji, emerytalna, zdrowotna i edukacyjna (weszła w życie 1 września 1999) – przyniosły więcej strat niż korzyści. Nie zamierzam wdawać się w rozważania, w jakim stopniu były one w ogóle potrzebne. Myślę, że choćby zasadności reformy administracji nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie kwestionuje. Przecież samorządowe regiony są dziś głównym adresatem pomocy unijnej, więc tak czy inaczej musiały powstać. Jednak przy ocenie czterech reform kluczowa jest inna sprawa – na ich skutkach cieniem położył się przede wszystkim sposób ich wprowadzenia. Szczególnie dziś widać, że zostały one wdrożone w sposób chaotyczny, bez rzeczywistego oszacowania skutków, a przede wszystkim bez próby zbudowania wokół nich politycznego konsensusu.
Totolotek z województwami
Jan Rokita w wywiadzie rzece „Anatomia przypadku" barwnie opisuje kuchnię przygotowania tych reform. Relacjonuje, jak do niedoświadczonego politycznie Jerzego Buzka przychodzili eksperci z kolejnymi pomysłami na wielką przebudowę Polski i premier na wszystko się godził. Nieświadomy, na co się porywa.
Jeśli chodzi o polityczny konsensus, być może jego osiągnięcie nie było wówczas możliwe. Zasada, że opozycja krytykuje program rządzących i próbuje zdobywać na tym punkty, jest w demokracjach parlamentarnych powszechnie stosowana. Niemniej jednak w przypadku czterech wielkich reform Buzka rządzący zrobili zbyt mało, by opozycję do swoich pomysłów zjednać. Wynikało to z politycznej wizji – Akcja Wyborcza Solidarność i Unia Wolności miały być ugrupowaniami „reformatorskimi", które zmienią Polskę, w przeciwieństwie do gnuśnych SLD i PSL. Nie było więc mowy, by w jakikolwiek sposób dzielić się chwałą „reformatorów" i próbować znaleźć taką formułę zmian, która byłaby do przyjęcia także dla opozycji. I której opozycja by totalnie nie podważyła po dojściu do władzy. Zatem po wygraniu wyborów w 2001 roku SLD i PSL czuły się nie tylko całkowicie zwolnione z odpowiedzialności za reformy, ale wręcz zobowiązane do ich podważenia. Bo przecież to na ich krytyce zbudowały swój kapitał polityczny.
Jedyną zmianą, co do której próbowano jakoś dojść do porozumienia, była reforma administracji. I też wynikało to głównie z faktu, że koalicja AWS-UW we własnym obozie nie potrafiła znaleźć poparcia dla rządowego pomysłu wprowadzenia 12 województw samorządowych. Efektem był wielomiesięczny „totolotek", w którym poszczególne ugrupowania oraz ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski licytowali się liczbą województw. Skończyło się na zgniłym kompromisie w postaci 16 województw, czyli półśrodku, typowym zresztą dla sposobu wdrażania wszystkich reform. Dziś widać, że przynajmniej niektóre z tych województw kompletnie nie mają sensu. Jeżeli już zdecydowano się przeprowadzić tę reformę, trzeba było po prostu wrócić do systemu administracyjnego obowiązującego przed 1975 rokiem, gdy istniało 17 województw.