Nieudane dzieci rządu Buzka

Wdrożone 1 stycznia 1999 roku reformy – administracji, emerytalna, zdrowotna ?i edukacyjna – przyniosły więcej strat ?niż korzyści – uważa publicysta.

Publikacja: 06.01.2014 21:29

Ostatnie zamieszanie wokół otwartych funduszy emerytalnych oraz przypadająca właśnie 15. rocznica czterech wielkich reform rządu Jerzego Buzka to dobry pretekst do bardziej generalnych ocen tamtych dokonań. Upływ czasu każe przede wszystkim postawić pytanie o sens „opus magnum" utworzonego po wyborach w 1997 roku rządu AWS-UW, czyli czterech wielkich reform społecznych. I zmusza do udzielenia odpowiedzi negatywnej.

Dziś widać wyraźnie, że wdrożone 1 stycznia 1999 roku reformy – administracji, emerytalna, zdrowotna i edukacyjna  (weszła w życie 1 września 1999) – przyniosły więcej strat niż korzyści. Nie zamierzam wdawać się w rozważania, w jakim stopniu były one w ogóle potrzebne. Myślę, że choćby zasadności reformy administracji nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie kwestionuje. Przecież samorządowe regiony są dziś głównym adresatem pomocy unijnej, więc tak czy inaczej musiały powstać. Jednak przy ocenie czterech reform kluczowa jest inna sprawa – na ich skutkach cieniem położył się przede wszystkim sposób ich wprowadzenia. Szczególnie dziś widać, że zostały one wdrożone w sposób chaotyczny, bez rzeczywistego oszacowania skutków, a przede wszystkim bez próby zbudowania wokół nich politycznego konsensusu.

Totolotek z województwami

Jan Rokita w wywiadzie rzece „Anatomia przypadku" barwnie opisuje kuchnię przygotowania tych reform. Relacjonuje, jak do niedoświadczonego politycznie Jerzego Buzka przychodzili eksperci z kolejnymi pomysłami na wielką przebudowę Polski i premier na wszystko się godził. Nieświadomy, na co się porywa.

Jeśli chodzi o polityczny konsensus, być może jego osiągnięcie nie było wówczas możliwe. Zasada, że opozycja krytykuje program rządzących i próbuje zdobywać na tym punkty, jest w demokracjach parlamentarnych powszechnie stosowana. Niemniej jednak w przypadku czterech wielkich reform Buzka rządzący zrobili zbyt mało, by opozycję do swoich pomysłów zjednać. Wynikało to z politycznej wizji – Akcja Wyborcza Solidarność i Unia Wolności miały być ugrupowaniami „reformatorskimi", które zmienią Polskę, w przeciwieństwie do gnuśnych SLD i PSL. Nie było więc mowy, by w jakikolwiek sposób dzielić się chwałą „reformatorów" i próbować znaleźć taką formułę zmian, która byłaby do przyjęcia także dla opozycji. I której opozycja by totalnie nie podważyła po dojściu do władzy. Zatem po wygraniu wyborów w 2001 roku SLD i PSL czuły się nie tylko całkowicie zwolnione z odpowiedzialności za reformy, ale wręcz zobowiązane do ich podważenia. Bo przecież to na ich krytyce zbudowały swój kapitał polityczny.

Jedyną zmianą, co do której próbowano jakoś dojść do porozumienia, była reforma administracji. I też wynikało to głównie z faktu, że koalicja AWS-UW we własnym obozie nie potrafiła znaleźć poparcia dla rządowego pomysłu wprowadzenia 12 województw samorządowych. Efektem był wielomiesięczny „totolotek", w którym poszczególne ugrupowania oraz ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski licytowali się liczbą województw. Skończyło się na zgniłym kompromisie w postaci 16 województw, czyli półśrodku, typowym zresztą dla sposobu wdrażania wszystkich reform. Dziś widać, że przynajmniej niektóre z tych województw kompletnie nie mają sensu. Jeżeli już zdecydowano się przeprowadzić tę reformę, trzeba było po prostu wrócić do systemu administracyjnego obowiązującego przed 1975 rokiem, gdy istniało 17 województw.

Jednak przy ocenie reformy administracyjnej kluczowe wydaje się co innego. Jej kształt był po prostu złym pomysłem. Zamiast likwidować 49 województw i tworzyć sieć ponad 300 powiatów, co wywoływało ogromne napięcia społeczne i konflikty w środowiskach lokalnych, trzeba było pozostawić istniejącą strukturę wojewódzką. A na nią nałożyć np. 10–12 regionów. I oczywiście „usamorządowiając" zarówno województwa, jak i regiony. Takie zmiany oszczędziłyby konfliktów społecznych. Przede wszystkim jednak spowodowałyby, że istniejące województwa byłyby w stanie na siebie zarabiać, w przeciwieństwie do obecnych powiatów. Z kolei regiony absorbowałyby pomoc unijną, tak jak robią to dzisiejsze województwa. Postulaty, by reforma administracyjna właśnie tak wyglądała, pojawiały się zresztą przed 1999 rokiem. Formułowali je choćby tacy specjaliści od zarządzania jak prof. Witold Kieżun.

Jan Rokita w „Anatomii przypadku" opisuje, jak do niedoświadczonego politycznie Jerzego Buzka przychodzili eksperci z kolejnymi pomysłami na wielką przebudowę Polski i premier na wszystko się godził

Dzisiejsze apele lidera SLD Leszka Millera, by przywrócić 49 województw, są przede wszystkim polityczną demagogią. Trudno jednak nie przyznać nieco racji argumentom, że likwidacja 49 województw doprowadziła do degradacji miast, które były ich stolicami. Ich kosztem wzbogaciło się tylko kilkanaście największych metropolii, które są stolicami obecnych województw – bo już nie stolice powiatów. Ten ostatni szczebel administracyjny, wprowadzony reformą z 1999 roku, jest w ogóle najmniej udanym jej dzieckiem. Widać to szczególnie dzisiaj, gdy wiele powiatów komercjalizuje swoje szpitale, czyli praktycznie jedyne poza szkołami instytucje, dla których prowadzenia powiaty powstały.

Zamach na OFE

O otwartych funduszach emerytalnych w ciągu ostatnich miesięcy powiedziano już chyba wszystko. Ale ostro spierające się o rządowy „zamach" na OFE obozy właściwie nie kłócą się o to, czy ta reforma została dobrze przeprowadzona. Wszyscy zgadzają się co do tego, że choć w momencie wdrażania wzbudzała najmniej kontrowersji, w efekcie została przeprowadzona źle. I że jej głównym beneficjentem stały się same OFE, a nie przyszli emeryci, nie mówiąc już o państwie.

Dziś widać, że trzeba było od razu wprowadzić zasadę, iż wybór komercyjnego filara emerytalnego jest w pełni dobrowolny, a obywatele mogą – ale nie muszą – przekazywać do niego część swojej składki ZUS. Jednocześnie takie fundusze emerytalne działają na w pełni komercyjnym rynku, a zgromadzony w nich ich kapitał nie jest zabezpieczony przez państwowe obligacje. Czyli nie ma mechanizmu, który doprowadza do tak dużego zadłużenia.

W podobnym kierunku idzie ostatnio uchwalona rządowa ustawa, która rzeczywiście ma wszelkie znamiona „zamachu" na tę reformę. Zamachu podyktowanego chęcią pójścia na skróty w poszukiwaniu oszczędności. Ale to, że reforma w kształcie, w jakim została wdrożona, może wywołać takie skutki, było wiadomo już w 1999 roku.

Gwóźdź ?do politycznej trumny

Z czworga „dzieci" gabinetu Buzka reforma systemu ochrony zdrowia była tym najmniej udanym. Utworzenie w 1999 roku kas chorych, a zarazem wprowadzenie do ochrony zdrowia systemu ubezpieczeniowego wywołało ogromny chaos, wymierne straty u tysięcy pacjentów, a w efekcie – ogromne straty polityczne autorów reformy. Stało się też – co widać po latach – gwoździem do politycznej trumny AWS i UW.

Trudno się także dziwić, że opozycyjne w tamtym czasie SLD wzięło na sztandary postulat likwidacji znienawidzonych kas chorych. Oczywiście inną kwestią jest to, czy nie zrealizowało tego postulatu zbyt pospiesznie i zbyt radykalnie, przekazując zadania finansowania usług zdrowotnych do scentralizowanego NFZ.

Najbardziej zemścił się jednak wspomniany już brak konsensusu politycznego między najważniejszymi ugrupowaniami. Czy udałoby się do niego doprowadzić, trudno powiedzieć. Niemniej jednak najmocniej firmująca tę reformę AWS takiego porozumienia zwyczajnie nie szukała. To ułatwiło SLD zemstę polityczną. A przecież rządzący wcześniej SLD-owski gabinet Włodzimierza Cimoszewicza przygotował zarys własnej reformy usług zdrowotnych, też wprowadzającej system ubezpieczeniowy. Wystarczyło poszukać kompromisu między różnymi pomysłami, zwłaszcza że materia była szczególnie trudna i politycznie bardzo wrażliwa. Może wtedy skutki byłyby nieco inne.

Dziś można zadawać też bardziej ogólne pytanie, czy w tamtym czasie wprowadzenie zasad rynku do usług zdrowotnych nie było przedwczesne. I czy nie lepsze byłoby pozostanie przy budżetowym finansowaniu ściśle określonego, podstawowego zakresu usług medycznych i stopniowe tworzenie systemu ubezpieczeniowego, po części państwowego, po części komercyjnego, który stopniowo przejmowałby finansowanie bardziej zaawansowanych usług.

Chaos edukacyjny

Czwarta z reform – edukacyjna– wzbudza dziś najmniej kontrowersji, choć z drugiej strony nie bardzo widać jej pozytywne efekty. Broni się, być może, tylko nowy system matur. Jaki natomiast sens miało wprowadzenie 6-letniej szkoły podstawowej, 3-letniego gimnazjum i 3-letniego liceum w miejsce 8-letniej szkoły podstawowej i 4-letniej średniej, doprawdy nie wiadomo. Oczywiście poza chaosem organizacyjnym i potrzebą tworzenia w całej Polsce nowych szkół. Czy nie lepiej było już wtedy obniżyć wiek obowiązku szkolnego do 6 lat? Wówczas 8-letnią szkołę podstawową uczniowie kończyliby w wieku 14 lat, czyli tylko rok później niż po reformie, a ewentualną maturę zdawaliby, tak jak dziś, w wieku lat 18.

Reformy rządu Jerzego Buzka przyniosły zatem więcej bałaganu i strat wszelkiego rodzaju niż skutków pozytywnych. Te ostatnie rzecz jasna także były, ale zostały zdominowane przez minusy. Zdaje się to chyba rozumieć sam Jerzy Buzek. W ostatniej batalii o OFE, która była symboliczną wojną o „honor" całego pakietu reform, krytykował co prawda rząd Tuska, ale nie zdecydował się na bardziej radykalny krok, w rodzaju wystąpienia z PO. Najwyraźniej sam poczuwa się do winy.

Autor jest dziennikarzem, ?pracował m.in. w „Rzeczpospolitej"

Ostatnie zamieszanie wokół otwartych funduszy emerytalnych oraz przypadająca właśnie 15. rocznica czterech wielkich reform rządu Jerzego Buzka to dobry pretekst do bardziej generalnych ocen tamtych dokonań. Upływ czasu każe przede wszystkim postawić pytanie o sens „opus magnum" utworzonego po wyborach w 1997 roku rządu AWS-UW, czyli czterech wielkich reform społecznych. I zmusza do udzielenia odpowiedzi negatywnej.

Dziś widać wyraźnie, że wdrożone 1 stycznia 1999 roku reformy – administracji, emerytalna, zdrowotna i edukacyjna  (weszła w życie 1 września 1999) – przyniosły więcej strat niż korzyści. Nie zamierzam wdawać się w rozważania, w jakim stopniu były one w ogóle potrzebne. Myślę, że choćby zasadności reformy administracji nikt przy zdrowych zmysłach dziś nie kwestionuje. Przecież samorządowe regiony są dziś głównym adresatem pomocy unijnej, więc tak czy inaczej musiały powstać. Jednak przy ocenie czterech reform kluczowa jest inna sprawa – na ich skutkach cieniem położył się przede wszystkim sposób ich wprowadzenia. Szczególnie dziś widać, że zostały one wdrożone w sposób chaotyczny, bez rzeczywistego oszacowania skutków, a przede wszystkim bez próby zbudowania wokół nich politycznego konsensusu.

Pozostało 87% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Emmanuel Macron w swych deklaracjach jawi się jako wizjonerski lider Europy
Opinie polityczno - społeczne
Michał Matlak: Czego Ukraina i Unia Europejska mogą nauczyć się z rozszerzenia Wspólnoty w 2004 r.
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Wolność słowa w kajdanach, ale nie umarła
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: Jak Hołownia może utorować drogę do prezydentury Tuskowi i zwinąć swoją partię
Opinie polityczno - społeczne
Michał Kolanko: Partie stopniowo odchodzą od "modelu celebryckiego" na listach