W ostatnich dniach ukazało się wiele recenzji filmu Roberta Glińskiego „Kamienie na szaniec", jednak po pokazie przedpremierowym i udziale w spotkaniu autorskim czuję się w obowiązku zabrać głos w dyskusji z trochę innej perspektywy niż większość jej dotychczasowych uczestników. Chcę się podzielić refleksjami o filmie, które traktuję jako wspólne dla wielu z nas, instruktorów i instruktorek harcerskich, urodzonych, wychowanych i pełniących służbę w wolnej Polsce.
Frywolny obraz
Osobom mającym choć minimalne pojęcie o harcerstwie, Szarych Szeregach czy okupacyjnej rzeczywistości początek filmu wygląda na parodię. Harcmistrz prof. Grzegorz Nowik, jeden z najwybitniejszych historyków Szarych Szeregów, który między innymi wytłumaczył niejasności dotyczące przyczyn aresztowania „Rudego", porównuje to do Monty Phytona. Mnie bardziej skojarzył się on ze smerfami płatającymi psikusy Gargamelowi. Dziwię się, dlaczego reżyser, który z takim pietyzmem odmalowuje postacie Niemców, nie był w stanie dopilnować, żeby polscy harcerze, choćby wizualnie przypominali tych rzeczywistych. Od wyglądu się zaczyna, potem jest jeszcze gorzej.
Instruktorzy Szarych Szeregów, harcerscy wychowawcy są pokazani jako niedojrzałe nastolatki, które biegają po mieście z zawadiackimi minami, zachowując się w prowokacyjny sposób. We frywolny obraz konspiracji wplecione są wątki miłosne, w tym taka scena – państwo Bytnarowie, rodzice „Rudego", nakrywają swojego syna podczas dobierania się do koleżanki. Po pierwsze, sceny te są dyskusyjne z uwagi na zobowiązanie bohaterów do życia zgodnie z zasadami prawa harcerskiego, po drugie – całkowicie nie pasują do opowiadanej historii.
Sposób narracji zmienia się gwałtownie, gdy przychodzi do scen przesłuchania „Rudego" na Gestapo. Realistyczne, niesamowicie brutalne obrazy zmuszają widza do odwrócenia wzroku. Jednak w zestawieniu z początkowymi sekwencjami filmu odbieram je jako niezasadne. Połączenie ujęć z alei Szucha z wcześniejszym obrazem konspiracji powoduje efekt groteski, mieszania konwencji – tragizmu i komizmu.
Szkoda, że profesora i byłego rektora słynnej łódzkiej Filmówki przerasta zadanie pokazania postaw ideowych w sposób atrakcyjny dla widza