Szczerze lubię odpisywać na takie wiadomości albo zmagać się z nimi ustnie na spotkaniach. Najpierw proszę interlokutora, by rozbudował listę źródeł, z których czerpie wiedzę o współczesnym świecie, o coś więcej niż tylko „W pustyni i w puszczy". Następnie pytam, dlaczego – skoro ma świadomość, że są obok niego potrzebujący – traci czas na smarowanie listów, zamiast urabiać sobie ręce po łokcie, by im ulżyć? Zasada jest prosta: pomagasz temu, kogo spotkałeś. Spotkam człowieka w Polsce, postaram się mu pomóc. Spotkałem w Afryce – pomagam, jak umiem. Nie odmówię, bo człowiek nie przestaje być człowiekiem w miarę zwiększania się odległości od mojego domu. A na pogrzebie w bananowcach płacze się – zapewniam – tak samo jak wtedy, gdy nad głową szumią świerki.
Siedzę właśnie na północno-wschodnich rubieżach Konga. ?Od połowy lat 90. trwa tu niemal nieprzerwanie wojna o surowce mineralne, podlana kontekstem etnicznym. Ostatnie „wyzwolenie" miało miejsce pół roku temu, gdy wojska rządowe wspierane przez ONZ wypędziły jedne bojówki (bo jest ich kilka rodzajów) drogą, którą mam pod bokiem, do lasu pod wulkanem w Ugandzie, który widać z mojego okna. Obozy rebeliantów są jednak jeszcze w sąsiednim parku narodowym, który wojska ONZ regularnie bombardują. Śmigłowce non stop w powietrzu, na drogach posterunki przeróżnych żołnierzy. Drogi, po których nie da się jeździć (ale za które trzeba płacić), brak prądu, wody, zaopatrzenia.
A w środku tego wszystkiego polscy misjonarze, Siostry od Aniołów i palotyni. I tysiące ludzi, którzy dla globalnych polityków są pozycjami w rubrykach: „ofiary bezsensownych wojen", „beneficjenci międzynarodowej pomocy". Jedyne samochody, jakie tu widać, to terenówki wielkich organizacji, rozdysponowujących kasę, jaką świat chętnie rzuca, by ostudzić wyrzuty sumienia (wie przecież, że rzadkie surowce, z których zrobiono jego komórki czy telewizory, są splamione krwią). Ci wielcy często wchodzą w układy, środki przeciekają przez palce, służąc za kapitał ucieczkowy dla lokalnych urzędników, którzy też chcą się wyrwać z tego bałaganu.
Dla misjonarzy (wielokrotnie napadanych, ostrzeliwanych, walczących z chorobami) tutejsi cudowni, serdeczni, żywiołowi ludzie mają twarze, imiona, marzenia. W pozbawionym prądu szpitalu prowadzonym przez Siostry od Aniołów wszyscy stają na głowie, by każdy przychodzący czasem z dalekich gór człowiek dostał choćby raz w życiu ?5 procent tego, co – przy całej niewydolności polskiego systemu – w moim kraju miałby prawie od ręki. Żeby choć przez jedną chwilę w całym swoim życiu nie był dla świata pozycją w statystykach, ale kimś, w kim widzi się nie tylko historię tej umęczonej ziemi. Historii się nie uleczy, ale możemy jednak wyleczyć temu człowiekowi przyszłość.
Autor jest twórcą portalu stacja7.pl