Sprawa Ukrainy budzi w części polskiego społeczeństwa wielkie emocje. Można odnieść wrażenie, że część młodszego pokolenia polskich elit przeżywa swoją rewolucję. Nie załapali się na „Solidarność", nie załapali się na konspirę. Załapali się na Majdan. Nierzadko realnie, częściej wirtualnie – na Twitterze, Facebooku itp. W sytuacjach rewolucyjnych działaniami rządzą emocje, nie chłodna i racjonalna kalkulacja. Jest to zrozumiałe w przypadku ukraińskich rewolucjonistów, jest zrozumiałe w przypadku polskich kibiców rewolucji. Od polskich władz należy jednak oczekiwać kierowania się chłodną analizą polskich interesów.
Logika zero-jedynkowa
Wszyscy w Europie realizują na Wschodzie swoją Realpolitik. Niemcy patrzą na Ukrainę i Rosję z punktu widzenia swoich interesów energetycznych, Francuzi sprzedają swoje okręty desantowe Rosjanom, Brytyjczycy pilnują, aby polityka wobec Rosji nie zachwiała londyńskim City. Nawet kochany przez Polską prawicę premier Węgier Viktor Orban uznał, że konflikt ukraińsko-rosyjski go nie dotyczy. To zrozumiałe, bowiem na pewno dotyczy go gigantyczny atomowy kontrakt, który podpisał z Władimirem Putinem.
Żaden z europejskich przywódców nie popada w zero-jedynkową logikę „albo Rosja, albo Ukraina". Żaden nie kieruje się interesem rosyjskim czy ukraińskim. Każdy poważny przywódca kieruje się interesem własnego państwa. Nie inaczej powinno być w przypadku Polski.
Nie mam wątpliwości, że w interesie Polski leży istnienie niepodległej i demokratycznej Ukrainy. W tej sprawie istnieje konsensus wśród najważniejszych polskich sił politycznych. SLD nie będzie tego konsensusu łamać. Nie może być jednak konsensusu wobec rozgrywania przez niektóre partie karty zagrożenia wojennego ze strony Rosji. Rozumiem, że na nastrojach wojennych zyskują rządzący oraz ci, którzy Rosji od zawsze nie znoszą. Nie znaczy to jednak, że te nastroje powinny być przedmiotem ponadpartyjnego konsensusu.
Nasz kraj byłby pierwszą i najpoważniejszą ofiarą nowej zimnej wojny, gdyby taka wybuchła między Zachodem a Rosją