Renata Grochal i Tomasz Bielecki w czwartkowej „Gazecie Wyborczej" (29 maja 2014) budują złudne wrażenie, że uzyskanie dla Polski stanowiska wysokiego przedstawiciela Unii ds. polityki zagranicznej to najważniejsze, co możemy ugrać przy nowym rozdaniu najwyższych stanowisk w brukselskiej administracji. Naturalnym kandydatem miałby być szef MSZ Radosław Sikorski, a o powadze propozycji ma świadczyć włączenie się do gry o tekę szefa unijnej dyplomacji premiera Donalda Tuska, który dotąd nie wypowiadał się w sprawie kandydatury Sikorskiego.
Bez demokratycznego mandatu
O forsowaniu takiego pomysłu mają świadczyć słowa premiera: „Polska uzyskała tak poważny wpływ na politykę zagraniczną UE, że tzw. wysoki przedstawiciel jest w zasięgu naszych zainteresowań". Trudno w to wątpić, premier nie rzuca słów na wiatr. Pytanie tylko, czy deklaracja, że coś pozostaje „w zasięgu naszych zainteresowań", sama z siebie definiuje walkę o tę tekę dla Sikorskiego jako Polski priorytet? Szczerze wątpię, a jeśli tak jest, mielibyśmy do czynienia z poważnym błędem.
Nie chcę tu dyskwalifikować Radosława Sikorskiego jako poważnego polskiego kandydata do najważniejszych ról w strukturach międzynarodowych. Sikorski ma wszelkie możliwe atuty: odpowiedni wiek, doświadczenie w krajowej polityce, mocną i wyrazistą osobowość, potencjał intelektualny i brak kompleksów, by wyliczyć tylko te najważniejsze. Z pewnością jest pro futuro najlepszym polskim kandydatem do ról sekretarza generalnego NATO czy nawet szefa Komisji Europejskiej.
Wysoki przedstawiciel UE ds. polityki zagranicznej może tyle, na ile pozwolą mu Paryż i Berlin
Jednak wsadzenie szefa polskiego MSZ w buty wysokiego przedstawiciela już dziś mogłoby prowadzić nie tyle do marginalizacji samego Sikorskiego, ile wycofania się Polski z gry o rzeczywiście ważną stawkę, którą jest objęcie jednej z kluczowych tek gospodarczych w Komisji Europejskiej.