Prawo w Japonii jest surowe dla miłośników imprez. Ustawa z 1948 roku zakazuje organizowania dyskotek, gdy lokal ma do dyspozycji przestrzeń o powierzchni mniejszą niż 66 metrów kwadratowych. Jednak japońskie miasta pną się w górę, architekci prześcigają się w konstruowaniu domów, które zajmują niewielką działkę ziemi, a potem rozszerzają się ku górze. Każdy centymetr kwadratowy jest cenny, zatem bardzo często można trafić do miejsca, które rozmiarem odpowiada naszemu M4. To nie koniec nakazów, bo jeżeli już znajdziemy wystarczająco duży parkiet, to i tak tańce będą musiały skończyć się o północy albo o 1 w nocy. W zależności od miasta.
Czas na techno-udon
Co zatem mogą robić Japończycy, którzy po niekończących się nadgodzinach pracy chcą się w końcu rozerwać? Większość z nich pewnie wraca do biur, bo przecież dla narodu pracoholików najlepszą rozrywką jest praca, ale jest grupa, która jednak chciałaby choć raz na miesiąc wybrać się na dyskotekę. Niedawno wymyślono sposób na obejście nieludzkich przepisów. Wystarczy położyć na podłodze klubu torebki z ciastem na tradycyjny japoński makaron udon i tańczyć na nich. W razie kontroli policji zawsze można wykręcić się – zresztą całkowicie zgodnie z prawdą – że to nie żadne tańce, ale wyrabianie makaronu. W pocie czoła. I ze znajomymi. Muzyka, którą akurat puszcza DJ ma jedynie pomóc wczuć się jeszcze bardziej w to ugniatanie, panie władzo.
Brzmi jak żart, ale w tokijskiej dzielnicy Omotesando można trafić na takie techno-udonowe imprezy. W klubie o nazwie CAY odbyła się ostatnio czwarta z takiego cyklu i okazało się, że potańczyć na makaronie przyszło ponad tysiąc osób. Policja jak na razie do klubu nie przyszła.
Nowy produkt eksportowy?
Początki takich akcji sięgają 2012 roku. Wówczas na techno-udon przychodziło niewiele gości, zaledwie 30 osób. Obecnie wiadomość o wspólnym ugniataniu ciasta rozchodzi się bardzo szybko po Twitterze i Facebooku. Bilety nie są jak na Japonię drogie, wejście kosztuje 30 dolarów. Z drugiej strony na imprezie można nie tylko po makaronie poskakać, ale i go później zjeść. To, co nogami wyrobią imprezowicze, trafia do kuchni, a następnie do misek z odpowiednimi dodatkami. Organizatorzy chcą wyeksportować swój pomysł na hiszpańską Ibizę, mekkę miłośników klubowych imprez z całego świata.
Zakaz tańczenia wydaje się w dzisiejszych czasach dość krzywdzący nie tylko dla ludzi chcących rozrywki, ale także dla właścicieli lokali, którzy nie mogą na szeroką skalę prowadzić swojej działalności. Japonia próbuje stanąć na nogi po dwóch straconych dekadach gospodarczego marazmu. Ograniczenia z 1948 roku, które ignorowano przez prawie pół wieku, wróciły w koszmarnym dla klubów i ich klientów wymiarze trzy lata temu. Szczególną kontrolą policja objęła Tokio, Osakę i Fukuokę. W klubach zaczęły pojawiać się znaki z angielskim napisem „No dancing" oraz japońskim odpowiednikiem „Dansu kinshi" oraz sylwetkami tańczących ludzi przekreślonych na czerwono. Pełna nazwa starego prawa to „F?zoku Eigy? Torishimari H?" co dosłownie oznacza „prawo regulujące biznes oddziałujący na moralność publiczną". W skrócie nazywa się je fueiho.