Z czego wy się ludzie śmiejecie? Po trzecim dniu rechotu w mediach społecznościowych z tego, że gimnazjaliści będą mieli mniejsze szanse na naukę w „wymarzonym" liceum, może warto napisać dwa słowa. „Marzenie" o dobrym liceum, gdy ma się pasek na świadectwie albo po prostu dobre oceny, świadczy o aspiracjach i powinno być oklaskiwane. Życiowo to ważniejsze niż PIT bez podatku.
W jednym przypadku chodzi o pieniądze – jakieś, ale ograniczone. W drugim o aspiracje najmłodszych. Te zaś mogą dać krajowi więcej ukształtowanych talentów, karier i także duuużo pieniędzy. Jasne, że sporo obaw nastolatków i czasami ich rodziców jest na wyrost. Ale czy prześmiewcy, zwolennicy zmian nie denerwują się swymi problemami na wyrost. Co w tym dziwnego, że 16-latki przeżywają, czy znajdą miejsce w dobrej szkole?
Jasne, każdy w końcu trafi do jakiejś szkoły, ale młodzi mają rację, że sens tkwi właśnie w obniżeniu ich szans na dobre wykształcenie. Doświadczenie państw zachodnich pokazuje jasno. Proces w tej dziedzinie bywa taki: spada poziom w publicznych szkołach, bogaci przenoszą się do płatnych drogich szkół, a biedniejsi i klasa średnia mają „troszkę" gorsze szanse na dobre wykształcenie, następnie na dobry uniwersytet, a potem na dobre zarobki.
W taki sposób nierówności edukacyjne budują coraz większe bariery społeczne, a także umacniają oligarchię, rozumianą jako wąską grupę ludzi z dostępem do pieniędzy, władzy i dobrego wykształcenia, które daje szansę, by mieć jeszcze więcej. Proces ten był kilka lat temu szeroko dyskutowany w USA.
Problemy, które wyszły dzięki zmianom („deformom", jak to mówi opozycja) minister Zalewskiej, to oczywiście żniwo wielu lat. Ale trafiły na tę władzę i ona musi sobie z nimi poważnie poradzić. Jeśli państwo daje 500+, żeby „wyrównać szanse", to tym bardziej nie może samo z siebie ani trochę obniżać szansy na „wymarzoną" szkołę dla tych, których nie stać na prywatną. Jak można tego nie rozumieć?