Tomasz Terlikowski: Apokalipsa według Szymona Peresa

Muzułmanin poważniej traktuje Koran, ?a wyznawca judaizmu Torę niż wypracowane w debatach stanowiska organizacji międzyreligijnych czy ekumenicznych – zauważa publicysta.

Publikacja: 24.09.2014 23:27

Tomasz Terlikowski

Tomasz Terlikowski

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz

Organizacja religii zjednoczonych to najnowszy pomysł wielbicieli biurokracji, przekonanych, że nie ma lepszej drogi budowania pokoju, harmonii i wiecznej szczęśliwości niż powoływanie nowych globalnych instytucji. Ich członkowie mogliby – z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku – wydawać publiczną kasę, nocować w najlepszych hotelach i wydawać nic niezmieniające oświadczenia. I, niestety, ten pomysł nie jest żartem. Zgłosił go, zupełnie serio, podczas spotkania z papieżem Franciszkiem były prezydent Izraela i laureat Pokojowej Nagrody Nobla Szymon Peres.

Organizacja, której istnienie zaproponował polityk, funkcjonowałaby na podstawie karty religii zjednoczonych. Jej pierwszym szefem miałby zostać... papież Franciszek, a celem byłoby głoszenie pokoju i walka z religijnie inspirowanym terroryzmem. I choć pomysł opiera się na szlachetnej idei walki o pokój, to jest jednym z najgłupszych, jakie można było sformułować. A powody do takiej oceny można znaleźć na każdym niemal poziomie, od czysto politycznego przez religijny aż do apokaliptycznego.

Brak wspólnego autorytetu

Zacznijmy od poziomu podstawowego, a mianowicie od rzekomej skuteczności w walce o pokój, jaką miałaby się charakteryzować ta nowa organizacja. Szymonowi Peresowi warto przypomnieć, że w zasadzie nie ma liczących się liderów religijnych (ani w łonie chrześcijaństwa i judaizmu, ani islamu), którzy pochwalaliby terroryzm. Potępiają go uczeni i z uniwersytetu Al-Azhar (czyli największego autorytetu w dziedzinie islamu w Egipcie), i z Arabii Saudyskiej. Nie mają dla niego dobrego słowa ani rabini, ani mnisi buddyjscy. Tyle tylko że to o niczym nie świadczy, ponieważ żadna z wymienionych religii nie ma spójnego magisterium czy autorytetów uznawanych przez wszystkich jej wyznawców. Z faktu więc, że jakiś uczony czy duchowny coś oznajmi, nie wynika nic konkretnego dla wyznawców tej religii. Zawsze bowiem inny może wygłosić odmienną opinię.

Powołanie organizacji religii zjednoczonych, a nawet podpisanie przez nią karty, nic by w tej sprawie nie zmieniło. Co bowiem obchodzi kieszonkowego kalifa w Nigerii czy Iraku, że jakaś grupa religijnych biurokratów ogłosiła, iż jego działania są niezgodne z religią? On uważa inaczej i znajdzie na potwierdzenie swoich opinii stosowne cytaty w Koranie. „Niechże walczą na drodze Boga ci, którzy za życie tego świata kupują życie ostateczne! A kto walczy na drodze Boga i zostanie zabity albo zwycięży, otrzyma od Nas nagrodę ogromną" – głosi Koran. W innym zaś miejscu można znaleźć choćby takie zdanie: „Ci, którzy wierzą, walczą na drodze Boga, a ci, którzy nie wierzą, walczą na drodze Saguta. Walczcie więc z poplecznikami szatana! Zaprawdę, podstęp szatana jest słaby!". ?I nie ma metody, by odebrać muzułmanom możliwość własnego rozumienia tych słów. W końcu każdy ma prawo do własnego ich odczytania, a brak wspólnego autorytetu niweczy możliwość narzucenia interpretacji.

W Koranie można zresztą znaleźć także argument przeciwko samemu powołaniu takiej wieloreligijnej rady. „Oni by chcieli, abyście byli niewiernymi, tak jak oni są niewiernymi, abyście więc byli równi. Przeto nie bierzcie sobie opiekunów spośród nich, dopóki oni nie wywędrują razem na drodze Boga. A jeśli się odwrócą, to chwytajcie i zabijajcie ich, gdziekolwiek ich znajdziecie! I nie bierzcie sobie spośród nich ani opiekuna, ani pomocnika!"...

Zabójczy synkretyzm

Wiara w to, że mając do wyboru Koran (nawet jeśli błędnie interpretowany) i oświadczenia jakieś religijnej biurokracji, muzułmanie wybieraliby oświadczenia, jest – najdelikatniej rzecz ujmując – naiwnością. I trudno byłoby się im nawet dziwić. Katolik, protestant czy wyznawca judaizmu też poważniej – co jest absolutnie oczywiste – traktuje święte księgi swojej religii niż wypracowane w debatach stanowiska organizacji międzyreligijnych czy ekumenicznych. A żeby się o tym przekonać, wystarczy popatrzeć na Światową Radę Kościołów, którą tworzą do spółki protestanci, starokatolicy i prawosławni (rzymscy katolicy nigdy do niej nie weszli). Ta biurokratyczna struktura nie jest w stanie zabrać wspólnego głosu niemal w żadnej z kluczowych dla chrześcijan spraw. Jeśli zaś razem się w jakichś kwestiach wypowiadają, to w takich, które nikogo ani nie ziębią, ani nie grzeją.

I nie ma wątpliwości, że dokładnie tak samo byłoby w przypadku organizacji religii zjednoczonych. Warto bowiem zadać sobie pytanie, co miałoby łączyć dżinistów, którzy noszą na twarzach maseczki, żeby nie zabić nawet muchy, a jednocześnie dopuszczają pewien rodzaj rytualnego zagładzania się, z muzułmanami, którzy nadal dokonują rytualnego uboju zwierząt, i z katolikami, którzy zdecydowanie odrzucają – także religijnie motywowane – samobójstwo? Albo nad czym mieliby ze sobą debatować buddyści z wyznawcami judaizmu? Debata na temat pokoju też byłaby fałszywa, termin ten jest bowiem rozmaicie rozumiany przez rozmaite religie, a do tego część z nich dopuszcza religijnie motywowane zatajanie części swoich poglądów. Ale gdyby nawet udało się dojść do jakichś wspólnych wniosków (najprędzej zapewne w kwestii segregacji śmieci), to i tak nikogo poza uczestnikami dialogu by one nie obchodziły i zapewne zapoznałoby się z nimi mniej więcej tyle osób, ile je napisało (pod warunkiem że ktoś by podczas głosowania nie przysnął).

Powołanie organizacji, o której marzy Peres, jest niemożliwe także z punktu widzenia samej wiary. Otóż każda z wielkich religii uznaje, że to, co głoszą jej święte księgi, jest prawdą, a to, co głoszą inne księgi, prawdą nie jest. To zaś wyklucza w istocie równość wszystkich partnerów. Owszem, możemy wszystkich szanować, ale nie sposób uznać (i to nie tylko z perspektywy katolickiej, ale też każdej wielkiej religii), że tak samo prawdziwa jest teza o tym, iż świat istnieje realnie, a człowiek ma tylko jedno życie do przeżycia, a potem sąd, piekło albo niebo, jak teza, że świat w istocie nie istnieje, przed nami jest jeszcze wiele żyć, a ostatecznym celem jest pogrążenie się w niebycie (rozumianym zupełnie odmiennie niż w Europie). Jeśli są zaś one sprzeczne, to mogą prowadzić i niekiedy prowadzą do odmiennych wniosków etycznych... I znowu nie sposób uznać, że te odmienne wnioski są tak samo prawdziwe.

Takie podejście (a jeśli organizacja ma być wzorowana na ONZ, to tylko takie jest możliwe) prowadziłoby do jakiejś formy synkretyzmu religijnego, a ten jest nie do zaakceptowania przez katolików, protestantów, muzułmanów czy buddystów. Dla katolików kluczowa dla tego odrzucenia jest świadomość, że to Chrystus jest jedyną drogą do zbawienia (o czym przypomniał dokument „Dominus Iesus"), a pełnia prawdy trwa w Kościele. Z tej perspektywy nawet jeśli uznamy, że buddyzm i islam mają jakąś własną wartość (choćby za sprawą ziaren prawdy, które w nich tkwią), to nie jest ona porównywalna z tym, co możemy znaleźć w Kościele katolickim. Muzułmanin zresztą to samo (tyle że zapewne ostrzej) powie o chrześcijaństwie. Rozmywanie tych prawd będzie zaś zabójstwem dla obu tych religii, a także – jeśli przyjmiemy perspektywę katolicką – najprostszą drogą do piekła. Chrześcijanin, który odrzuca prawdę o tym, że to Jezus jest jedyną drogą do Boga i jedynym Zbawicielem, w istocie stawia się poza Kościołem, a to – delikatnie rzecz ujmując – jest dla niego z perspektywy życia wiecznego niebezpieczne.

Konferencja Antychrysta

Na koniec trudno nie przypomnieć o jeszcze jednym problemie z pomysłem Szymona Peresa. Z perspektywy chrześcijańskiej problemie największym. Otóż już Władimir Sołowjow ostrzegał w profetycznej „Krótkiej opowieści o Antychryście", że znakiem zbliżania się czasów ostatecznych będą pomysły powołania – właśnie w imię światowego pokoju – jakiejś jednej konferencji religijnej, która miałaby przeciwdziałać wojnom inspirowanym religijnie. Na czele takiej konferencji miałby ostatecznie stanąć Antychryst, który w imię pokoju doprowadziłby do zjednoczenia religii i prześladowań tych, którzy na takie zjednoczenie się nie godzą.

Tymczasem z chrześcijańskiego punktu widzenia drogą do trwałego pokoju nie jest synkretyzm, rozmywanie prawdy, ale... modlitwa i nawrócenie. Pokój – o czym nie tylko katolikom przypominają objawienia maryjne w Fatimie czy Kibeho – może nastąpić tylko dzięki postowi, modlitwie i zmianie własnego życia. To trudniejsze niż powoływanie nowych struktur, ale bardziej skuteczne.

Jedynym problemem jest to, że ta metoda nie generuje nowych miejsc pracy dla działaczy religijnych i zawodowych dialogistów. Oni są jedyną grupą, która odniosłaby jakiekolwiek korzyści z powołania organizacji religii zjednoczonych. Mogliby dzięki temu nocować w najlepszych hotelach w różnych fajnych miejscach, debatować przy suto zastawionych stołach, a także pracować w kolejnych komisjach, radach i biurach. Tyle że dla ich korzyści nie warto powoływać nowej organizacji, która jest nie tylko – biorąc pod uwagę dążenia do pokoju światowego – zbędna i kosztowna, ale i – z perspektywy przynajmniej chrześcijaństwa – zwyczajnie niebezpieczna.

Autor jest redaktorem naczelnym telewizji Republika

Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę