Jako sędzia sądu powszechnego nie mam specjalnych powodów, by orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego darzyć szczególną sympatią, zwłaszcza w okresie sprawowania prezesury przez prof. Andrzeja Rzeplińskiego. Z przykrością muszę stwierdzić, że orzecznictwo TK pod jego przewodnictwem systematycznie przesuwało granice niezależności władzy sądowniczej na korzyść władzy ustawodawczej i wykonawczej. Zatem wobec ostatnich wydarzeń dotyczących TK warto stanąć po stronie dobra i słuszności, możliwie bezstronnie ustosunkowując się do zamieszania związanego z tym organem.
Platformy krok dalej
Od lat dobór sędziów Trybunału Konstytucyjnego ma charakter polityczny, ponieważ zgodnie z konstytucją są oni powoływani przez Sejm. Co więcej, prawo do zgłaszania kandydatów mieli i mają wyłącznie posłowie. W rezultacie zawsze przyjmowane są kandydatury zgłaszane przez aktualną większość sejmową. Tak było w latach 2005–2007, gdy sędziów TK powoływała koalicja PiS–LPR–Samoobrona, oraz w latach 2007–2015, gdy byli oni powoływani przez koalicję PO–PSL.
Wybór dokonany przez posłów określonej opcji politycznej nie oznacza, że dany sędzia musi być bezwzględnie posłuszny rekomendującej go partii. Niemniej politycy są głęboko zainteresowani obsadzeniem Trybunału przez „swoich" sędziów, którzy – przynajmniej pod względem światopoglądowym – będą bliscy programowi partii aktualnie rządzącej.
W roku 2015 doszło do specyficznej sytuacji. Kadencje trzech sędziów Trybunału (Marii Gintowt-Jankowicz, Wojciecha Hermelińskiego i Marka Kotlinowskiego) upływały 6 listopada, czyli w okresie między kadencjami Sejmu, gdyż ostatnie posiedzenie poprzedniej kadencji odbyło się w dniach 8–9 października, a pierwsze posiedzenie nowego Sejmu zaczęło się 13 listopada.