Teresa Stylińska o poprawności językowej

Język ma prawo zmieniać się i rozwijać, ale nie każda zmiana jest pożądana. Polskie media, poza paroma programami radia i telewizji, sprawom kultury i poprawności języka poświęcają niewiele uwagi – zauważa publicystka.

Aktualizacja: 26.03.2017 21:24 Publikacja: 26.03.2017 20:31

Teresa Stylińska o poprawności językowej

Foto: archiwum prywatne

We wrześniu podczas corocznego narodowego czytania będziemy słuchać „Wesela" Wyspiańskiego. Wybór piękny i trafny (choć gdyby wybrano inne z proponowanych dzieł – „Przedwiośnie", „Beniowskiego" lub „Pamiątki Soplicy" – też byłby piękny i trafny), ale informacja na ten temat, podana w Wiadomościach TVP 21 lutego w Międzynarodowym Dniu Języka Ojczystego, była bardzo lakoniczna, wręcz pobieżna. Nie pomyślano o tym, by oprawić ją w szerszy kontekst, jakim był właśnie dzień polszczyzny.

Faktem jest, że ludzie mediów w dużej części przestali być wyczuleni na formę języka, choć jest on przecież narzędziem ich pracy. Tymczasem o narzędzia należy dbać. To tak, jak gdyby mechanik pozwolił, by sprzęt, jakiego używa, zardzewiał, kierowca prowadził niesprawny samochód, a adwokat nie znał treści kodeksów.

W mediach cicho sza

W ów dzień poświęcony (czy też „dedykowany", jak należałoby modnie powiedzieć) polszczyźnie kupiłam komplet dzienników, żeby zobaczyć, co prasa ma do powiedzenia na temat języka polskiego. Jak się okazało, nie ma do powiedzenia nic – i pod tym względem „Rzeczpospolita", „Gazeta Wyborcza", „Dziennik – Gazeta Prawna", „Nasz Dziennik" i „Polska The Times" zupełnie się od siebie nie różnią. W żadnej z gazet nie było nawet wzmianki o sprawach językowych ani, siłą rzeczy, przejawów zatroskania o stan polszczyzny.

Dzień Języka Ojczystego, inicjatywa UNESCO z 1999 roku, ma w założeniu przypominać, że własny język stanowi wielką wartość, a zatem wymaga stałej troski. O niejednej inicjatywie ONZ nie da się powiedzieć wiele dobrego, ale ta akurat jest w stanie się obronić. W zglobalizowanym świecie języki narodowe wystawione są na niebezpieczeństwa, którym bardzo trudno jest się przeciwstawić. Dlatego nigdy dość przypominania, że język narodowy i jego piękno stanowią wartość samą w sobie.

Jednym z największych zagrożeń jest bez wątpienia niepowstrzymana ekspansja angielskiego. Niektóre nacje starają się przed nią, z mniejszym lub większym powodzeniem, bronić – to przede wszystkim Francuzi, zbrojni w poczucie, że francuski jest wart szacunku i ochrony na miarę swej wielkiej przeszłości. Inni poddali się na całej linii i do tego grona, niestety, zaliczamy się my. Obrona – uprzedzę łatwe zarzuty – nie oznacza, że należy z inkwizytorskim zapałem eliminować wszelkie językowe nowości. Wiele z nich ma sens, a są i takie, które w wersji zapożyczonej z angielskiego wypadają o wiele lepiej niż w polskiej – przykładem zgrabne słowo „lajki", znacznie przyjemniejsze dla ucha od topornych „polubień".

Słowa inwazyjne

Język ma prawo zmieniać się i rozwijać. Nie byłoby z tym problemu, gdyby nie to, że nie każda zmiana jest pożądana. Pomińmy już nagminne określanie po angielsku stanowisk bądź czynności – wszystkich tych account managerów, sales directorów, modellingu, factoringu, outsourcingu, time-sharingu itp. W ogromnej większości wypadków posługiwanie się tymi terminami nie ma uzasadnienia i trudno doprawdy dociec, z czego wynika. Może angielska forma dodaje prestiżu? Z tego rodzaju nowościami można się jednak stosunkowo łatwo uporać, jeśli jest po temu wola i determinacja. Wystarczy wyzbyć się złudzeń, że w wersji obcej wszystko brzmi lepiej, i wrócić do starych dobrych określeń bądź też, gdy jest taka potrzeba, popracować nad wymyśleniem nowych – co nie zawsze bywa łatwe, ale nie jest niewykonalne.

Znacznie gorzej jednak mają się sprawy, gdy bezrefleksyjne przekładanie słów angielskich powoduje, że tzw. przekaz językowy traci klarowność, a język swe bogactwo. Doskonałą tego ilustrację stanowi nagminne ostatnio – również w „Rzeczpospolitej", niestety – używanie słowa „sekretarz" na określenie członków administracji amerykańskiej. Ponieważ Ameryka jest dziś tematem stale obecnym, „sekretarze": handlu, edukacji, obrony zagościli w polskich mediach na dobre.

Zbyt mocne zwroty

Termin „secretary" (ściślej: „secretary of state for..." – sekretarz stanu do spraw...), istotnie w USA i Wielkiej Brytanii jest oficjalnym tytułem szefów resortów ministerialnych. Ale co z tego? Jasność przekazu skierowanego do polskiego czytelnika, który nie ma obowiązku znać zagranicznej terminologii, za to ma prawo do otrzymywania czytelnej i precyzyjnej informacji, każe używać oczywistego terminu „ministrowie" (poza sekretarzem stanu, który jest pod tym względem na prawach specjalnych). Bo sekretarze to właśnie ministrowie. Tak też przez całe lata pisano, zgodnie z poprawną terminologią i ze zdrowym rozsądkiem, który teraz gdzieś się zagubił.

Wśród językowych grzechów głównych w wydaniu medialnym wypada też odnotować nadużywanie mocnych słów i dużych liter. Już prawie nie mówi się, że poseł X czy pan Y kogoś skrytykował – tylko „atakował". Rzadko też zdarza się, by ktoś komuś cokolwiek po prostu zarzucał – od razu „oskarża". Dobór mocnych słów ma działać jak ostra przyprawa, ale to, co w kuchni się sprawdza, w języku daje efekt odwrotny, a niekiedy zgoła komiczny (jak ostatnio w radiu, skąd można się było dowiedzieć, że eksminister Emil Wąsacz „jest oskarżony o odpowiedzialność konstytucyjną" – nowy, interesujący występek).

Już nie grzechem, ale wręcz zbrodnią na języku polskim jest też podawanie obcych nazw i nazwisk w transkrypcji angielskiej i coraz bardziej nagminne lekceważenie odmiany rzeczowników. Winne są media, ale także instytucje kultury, w szczególności filharmonie i opery zatrudniające artystów z Rosji i innych krajów, w których w użyciu jest alfabet inny niż łaciński. Przykład? Choćby Alexei Fadeyechev i Tatyana Rastorgueva – dwoje choreografów, współtwórców wieczoru baletowego w Teatrze Wielkim. Trzeba przyznać, że odczytanie ich nazwisk tak, jak je zapisano, to sztuka nie lada.

Małe grono zapaleńców

Przykłady można mnożyć niemalże w nieskończoność, bo taka praktyka, całkowicie sprzeczna z obowiązującą zasadą transkrypcji nazwisk, ma miejsce w instytucjach muzycznych jak Polska długa i szeroka. Z kolei uparte trzymanie się mianownika („przyjdź do Sephora", „dziś w Leclerc" itp.) jest chyba podyktowane przeświadczeniem, że nierozgarnięty klient, jeśli nie usłyszy nazwy firmy w podstawowym jej brzmieniu, nie będzie wiedział, gdzie iść. Skoro media zamieszczają reklamy, może jednak powinny ingerować w ich formę?

Polskie media, poza paroma programami radia i telewizji, sprawom kultury i poprawności języka poświęcają niewiele uwagi. Zlekceważenie Dnia Języka Ojczystego było więc raczej normą niż odstępstwem. Skoro na co dzień rozważania o języku to temat bardziej dla małego grona zapaleńców niż dla mas, może nie należy się dziwić?

Droga do zrozumienia świata

Porównanie polskich gazet z zagranicznymi dziennikami z Dnia Języka Ojczystego daje do myślenia. Brytyjski „Guardian", włoskie „Corriere della Sera" i „La Stampa" czy niemiecki „Die Welt" uważają, że jest o czym pisać, bo temat nie jest błahy. Główne francuskie gazety Dnia Języka nie odnotowały wprawdzie, ale akurat na tym polu Francuzi mają sumienie czyste jak żadna inna nacja w Europie. O francuskim media piszą dużo i analizują przy tym najrozmaitsze aspekty, poczynając od superważnej dla Francuzów kwestii, jaką jest promowanie Francji w świecie przez upowszechnianie znajomości jej języka, a kończąc na wytykaniu politykom – w tym prezydentom Sarkozy'emu i Hollande'owi – błędów językowych. Dziennik „Le Figaro" poświęca też uwagę odrodzeniu języka bretońskiego, podobnie jak „Die Welt", który przy okazji Dnia Języka pochylił się nad serbołużyckim.

W „Le Figaro" w ciągu ostatniego roku poświęcono francuskiemu kilkanaście fundamentalnych artykułów, w tym wywiad z pisarzem Jean-Michelem Delacomptée, który mówił tak: „Jeśli nie opanowało się dobrze własnego języka, nie da się myśleć finezyjnie, nie da się pojąć subtelności świata ani też zrozumieć siebie samego. Język jest narzędziem potężnym i zarazem niewiarygodnie subtelnym". I dodawał: „Gdy jesteśmy wyczuleni na dobór słów (...), wówczas pojmujemy niedopowiedzenia i unikamy nieporozumień. Dzięki temu umiemy nie ulegać tym, którzy potrafią manipulować słowami (...), na przykład trybunom politycznym". Jeżeli zatem Francja ma wydobyć się z chaosu, w jakim, jego zdaniem, się pogrąża, pierwszym krokiem musi być powrót do wypowiadania się w sposób jasny, zarówno w mowie, jak w piśmie. To recepta nie tylko dla Francuzów. ©?

We wrześniu podczas corocznego narodowego czytania będziemy słuchać „Wesela" Wyspiańskiego. Wybór piękny i trafny (choć gdyby wybrano inne z proponowanych dzieł – „Przedwiośnie", „Beniowskiego" lub „Pamiątki Soplicy" – też byłby piękny i trafny), ale informacja na ten temat, podana w Wiadomościach TVP 21 lutego w Międzynarodowym Dniu Języka Ojczystego, była bardzo lakoniczna, wręcz pobieżna. Nie pomyślano o tym, by oprawić ją w szerszy kontekst, jakim był właśnie dzień polszczyzny.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Maciej Strzembosz: Czego chcemy od Europy?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Warzecha: Co Ostatnie Pokolenie ma wspólnego z obywatelskim nieposłuszeństwem
Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Donald Tusk musi w końcu wziąć się za odbudowę demokracji