Bodył: Dziwne układy

Politycy nie tylko nie odpowiadają na pytania dziennikarzy, ale co gorsza, koncertowo ich rozgrywają, wciągając w swoje plemienne podziały – pisze publicysta.

Aktualizacja: 31.07.2017 21:16 Publikacja: 30.07.2017 18:46

Bodył: Dziwne układy

Foto: Fotolia

Milczenie jest porażką. I nie jest to moje odkrycie, bo już starożytni Rzymianie zwykli mawiać „Absens carens". Na pewno jest tak i w mediach, i w polityce. Może jednak jest tu tak jak w znanym powiedzeniu: lepiej milczeć i głupio wyglądać, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości w tym względzie.

Gorsze niż brak odpowiedzi

Zanim wybuchła awantura o Sąd Najwyższy, mieliśmy kilka ciekawych starć na linii media–polityka. PO zapowiedziała bojkot TVP, Konrad Piasecki w Radiu Zet próbował dowiedzieć się od ministra Mariusza Błaszczaka o przyczyny zwolnień we wrocławskim komisariacie policji, Juliusz Ćwieluch z „Polityki" uzyskał wyrok sądowy przeciwko MON w sprawie braku odpowiedzi na zadane pytania, w końcu Filip Styczyński z TVP wsławił się pogonią za niemym w tym przypadku posłem Krzysztofem Brejzą z PO.

Co te sprawy łączy? Niechęć polityków do udzielania odpowiedzi. Trzeba w tym miejscu przypomnieć zasady, które są jasne i proste: dziennikarz pyta, polityk odpowiada. Koniec, kropka. Polityk nie ma prawa wybierać sobie pytań, na które chce odpowiadać, a na które nie, a także mediów, z którymi rozmawia. Oczywiście żyjemy w wolnym kraju i nikt nikogo nie zmusi do udzielania odpowiedzi. Jeśli jednak polityk tych zasad nie respektuje, powinien pomyśleć o zmianie zawodu.

To oczywiste i tak jest we wszystkich cywilizowanych krajach, u nas wygląda to niestety zupełnie inaczej. Najlepszy dowód na to, że czasy są nienormalne, to ten tekst, bo nigdy nie szanowałem dziennikarzy, którzy zamiast zajmować się otaczającą rzeczywistością, piszą o innych dziennikarzach i mediach. A teraz robię to sam. Nie bez ważnej przyczyny.

Wydarzyło się bowiem coś znacznie gorszego niż to, że jacyś politycy nie chcieli odpowiadać na pytania, bo raz, że nie jest to nic nowego, a dwa, że trudno mieć w stosunku do nich jakieś wysokie wymagania. Te sprawy łączy bowiem coś jeszcze, a mianowicie dziwaczne reakcje dziennikarzy, którzy do sytuacji tych odnosili się według własnych sympatii politycznych, negując bez pardonu wszelkie zasady relacji między mediami a politykami wypracowane w cywilizowanym świecie. Wygląda bowiem na to, że politycy koncertowo rozgrywają dziennikarzy, wciągając ich w swoje plemienne podziały. A przecież od dziennikarzy należy oczekiwać znacznie więcej.

Weźmy sprawę redaktorów Piaseckiego i Styczyńskiego. W zasadzie są one identyczne: obaj próbowali uzyskać odpowiedzi na zadane przez siebie pytania. O ile jednak ten pierwszy został zaatakowany przez dziennikarzy związanych z prawicą, o tyle drugi został wykpiony przez środowisko niechętne obecnej ekipie rządzącej. Nie jestem w stanie tego pojąć. To dziennikarz i tylko on decyduje o tym, jakie pytanie i w jakiej formie zadaje. Jego świętym prawem i obowiązkiem jest dążyć do uzyskania odpowiedzi. Nie ma tu znaczenia ani kto pyta, ani kim jest adresat pytania. Reakcje innych dziennikarzy, którzy negują tę podstawową zasadę, zgodnie ze swoimi aż nadto widocznymi preferencjami politycznymi, są strzałem w stopę, dają bowiem politykom przyzwolenie na to, by na jedne pytania odpowiadać, a inne przemilczeć, co jest oczywistą patologia. Albo na te od „swoich" dziennikarzy odpowiadać, a pozostałe – ignorować, bo można w ten sposób zyskać uznania części podzielonego środowiska dziennikarskiego, a zapewne również dzięki nim, części opinii publicznej.

Nie sposób znaleźć uzasadnienie dla takiej postawy, nie sposób usprawiedliwić dziennikarza, który koledze po fachu odmawia prawa zadawania pytań i dążenia do uzyskana odpowiedzi. Jest to absolutnie nie do przyjęcia. Czy to oznacza, że każdy dziennikarz może zadać jakiekolwiek pytanie dowolnej osobie? Dokładnie tak. Dlaczego? Bo jest dziennikarzem. Jedyną miarą są tutaj odbiorcy danego medium – to ostatecznie oni, widzowie, słuchacze czy czytelnicy, czyli opinia publiczna, ocenia pracę danej osoby – to, komu i w jaki sposób zadaje pytania.

Oczywiście nie możemy abstrahować od sytuacji, w której obecnie się znajdujemy. Rzecz w tym, czy Filip Styczyński równie chętnie będzie ganiał za posłem Jarosławem Kaczyńskim czy innymi przedstawicielami obozu władzy. A to raczej trudno jest mi sobie wyobrazić. Dostrzegając istniejącą różnicę, chciałbym zapytać, czy Juliusz Ćwieluch równie chętnie składałby pozew do sądu, gdyby ministrem nie był Antoni Macierewicz? Nie znam tej sprawy dokładnie, więc nie chcę wygłaszać pochopnych sądów, ale z własnego doświadczenia wiem, że ministerstwa i inne instytucje publiczne mają notoryczny problem z odpowiadaniem na pytania (w ogóle, a również w określonych terminach), a obecna sprawa red. Ćwielucha jest, zdaje się, precedensowa. W każdym razie gdybym ja składał pozwy, za każdym razem, kiedy jest taki kłopot z odpowiedzią na zdawane pytania, to w zasadzie nie wychodziłbym z sądu.

Ważne jednak jest zdanie z uzasadnienia wyroku sądu w sprawie Ćwieluch vs. MON, które słusznie przytacza „Polityka": „Prasa zadaje pytania przede wszystkim w imieniu obywateli. Ignorując prasę, władza ignoruje obywateli". Święte słowa. Rzecz w tym, że w mojej ocenie, w równym stopniu trzeba je odnosić do wszystkich polityków, którzy za pośrednictwem mediów powinni komunikować się ze społeczeństwem. Pytanie zatem, co na te słowa poseł Brejza uciekający przed red. Styczyńskim czy inni posłowie PO zapowiadający bojkot TVP.

Nie bronię tutaj w żadnej mierze TVP, która jaka jest, każdy widzi i ocenia, której również na tych łamach poświęciłem wiele gorzkich słów. Tyle tylko, że od oceny mediów, dziennikarzy i ich pytań nie są politycy – od tego są widzowie.

Niewykorzystane narzędzia

Nie zgadzam się poglądem, że dziennikarstwo polega na zadawaniu pytań, gdyż, według mnie, jest to przede wszystkim sztuka uzyskiwania odpowiedzi. W tym sensie złożenie pozwu do sądu, jakkolwiek formalnie uzasadnione, wydaje się pewną porażką. Znowu – siłą danego medium są jego odbiorcy i o to oni powinni zostać o tej sytuacji poinformowani, tak by mogli tę sytuację stosownie ocenić.

Tym bardziej że przecież nie była to pierwsza sytuacja, kiedy władza nie chciała odpowiadać na pytania mediów. Oto mieliśmy w grudniu ubiegłego roku przedziwną sytuację blokady Sejmu przed dziennikarzami. Pisałem o tym na tych łamach: dokładnie tak wygląda obraz polskiego dziennikarstwa. Raz, że jakieś dziwne układanie się z politykami na zwoływanych w środku nocy spotkaniach o niejasnym statusie, dwa, że mimo iż byli tam przedstawiciele największych mediów w Polsce, opinia publiczna mogła je śledzić wyłącznie za pomocą chałupniczej relacji prowadzonej przez rozładowującą się komórkę.

Oprócz stosownych przepisów konstytucji gwarantujących wolność mediom (których nikt z obecnych na tym spotkaniu nie przywołał), o takich sytuacjach mówi również prawo prasowe pod rygorem odpowiedzialności karnej: „Art. 43. Kto używa przemocy lub groźby bezprawnej w celu zmuszenia dziennikarza do opublikowania lub zaniechania opublikowania materiału prasowego albo do podjęcia lub zaniechania interwencji prasowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Art. 44. 1. Kto utrudnia lub tłumi krytykę prasową – podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności".

Pytanie zatem zasadnicze, dlaczego ludzie najważniejszych mediów w Polsce woleli układać się na zwołanym naprędce spotkaniu z marszałkiem Karczewskim, a nie po prostu zawiadomić o tym prokuraturę lub pozwać marszałka Sejmu do sądu? Dlaczego w innych przypadkach sięgają po istniejące narzędzia prawne, a w tym tego nie zrobili? Odpowiedź jest bardzo prosta: bo media w Polsce wolą wchodzić z politykami w jakieś dziwne układy, miast twardo egzekwować swoje prawa.

Pamiętamy wszyscy starcie Ewy Bugały z TVP i Joanny Scheuring-Wielgus z Nowoczesnej. Przy całej niestosowności zachowania Scheuring-Wielgus uderzyła mnie dość bezradna postawa red. Bugały. W takiej sytuacji bowiem jedyna dopuszczalna reakcja dziennikarza powinna wyglądać dokładnie w ten sposób: „Szanowna pani poseł, to ja jestem dziennikarzem i to ja decyduję z kim i o czym będę rozmawiać". Żaden polityk nie ma prawa dziennikarzowi tego narzucać.

Tytuł i śródtytuły od redakcji

Milczenie jest porażką. I nie jest to moje odkrycie, bo już starożytni Rzymianie zwykli mawiać „Absens carens". Na pewno jest tak i w mediach, i w polityce. Może jednak jest tu tak jak w znanym powiedzeniu: lepiej milczeć i głupio wyglądać, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości w tym względzie.

Gorsze niż brak odpowiedzi

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Zachód nie może odpuścić Iranowi. Sojusz między Teheranem a Moskwą to nie przypadek
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Rada Ministrów Plus, czyli „Bezpieczeństwo, głupcze”
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Pan Trump staje przed sądem. Pokaz siły państwa prawa
Opinie polityczno - społeczne
Mariusz Janik: Twarz, mobilizacja, legitymacja, eskalacja
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie polityczno - społeczne
Bogusław Chrabota: Śląsk najskuteczniej walczy ze smogiem