Dla każdego choć trochę zorientowanego w meandrach światowej polityki nie powinno to być żadnym zaskoczeniem. Globalne rynki więc specjalnie się tym nie przejęły. Bo gdyby nawet udało się dogadać wszystkim uczestnikom szczytu G7 i z uśmieszkami na ustach podpisać pod uładzonym wspólnym komunikatem, co by to zmieniło? Absolutnie nic. Komunikat po poprzednim szczycie mówił o konieczności unikania protekcjonizmu. I to ładne oświadczenie w żaden sposób nie powstrzymało administracji Trumpa przed podwyżką ceł na stal i aluminium, ani przed tym, by Kanada utrzymywała 270-proc. cła na amerykańskie produkty mleczne, co Trump wypominał Trudeau na Twitterze.
Trump znów odegrał przed swoim elektoratem, sojusznikami i wrogami Ameryki rolę twardego gracza, stawiającego na pierwszym miejscu interesy swojego kraju. Ale czy to oznacza, że świat jeszcze bardziej pogrąży się w odmętach wojen handlowych, które przyniosą globalną recesję? Nie dramatyzujmy. Japonia, Korea Południowa czy Australia jakoś potrafiły się dogadać z USA w sprawie ceł na stal i aluminium. Chiny, choć wymieniały w ostatnich miesiącach ciosy handlowe z Ameryką, również z nią negocjują i uzyskały nawet ważne ustępstwo w postaci złagodzenia sankcji nałożonych na chiński koncern technologiczny ZTE. Obu stronom nie zależy jeszcze na konflikcie na pełną skalę.
Europa zaś łudziła się, że amerykański sojusznik tak po prostu przyzna jej ulgi w cłach i zaniedbała przez to negocjacje. Plan B, czyli unijna zapowiedź karnych ceł na amerykańskie masło orzechowe i dżinsy, nie może być skuteczny. UE może jednak wykonać krok w stronę rozładowania sporu, np. obiecując Amerykanom większe zakupy ich gazu łupkowego. Ryzyko wojny handlowej jest wciąż duże, ale za wcześnie, by snuć apokaliptyczne wizje upadku globalnego systemu gospodarczego. ©?