Inflacja w kwietniu podskoczyła do 4,3 proc. rok do roku. Niektórzy się cieszą, bo przecież jeszcze siedem lat temu mieliśmy deflację, która – podobno – jest znacznie gorsza od inflacji. Jak na rynku jest zbyt mało pieniędzy, to zbyt niski jest popyt i producenci mają kłopot ze sprzedażą towarów. Zmusza ich to do obniżania cen i ograniczania produkcji. A jak sprzedają towary po obniżonych cenach, ponoszą stratę, którą usiłują sobie zrekompensować, redukując koszty – między innymi poprzez obniżenie płac albo zmniejszenie zatrudnienia – co oznacza dalsze ograniczenie popytu. I w efekcie mamy stagnację.
Tyle teoria. Ale czy widział ktoś w rzeczywistości obniżanie zarobków pracowników we współczesnym świecie? Co najwyżej może się udać pracodawcom obronić przed ich podwyższaniem. A jak jest inflacja, pracownicy tracą od razu, bo więcej muszą płacić za coś, za co wcześniej płacili mniej. Zanim wynegocjują podwyżki, trochę czasu upłynie. Podwyżki zrekompensują tylko dotychczasową inflację, która się przecież nie zatrzyma wraz z podwyżkami wynagrodzeń, wręcz przeciwnie. W inflacji nie opłaca się producentom zwiększać produkcji. Bardziej opłaca się im zwiększać ceny – zwłaszcza jeśli pracownicy otrzymali podwyżki i więcej mogą wydać na to samo.
Jak mamy do czynienia ze spadkiem cen, który wynika z postępu technicznego czy obniżki kosztów produkcji, to też jest źle? Bo przecież dla producentów efekt jest taki sam – mają niższy przychód. A czy ktoś się powstrzyma od zakupu coraz droższego chleba, bo może za kilka miesięcy będzie tańszy? Może się powstrzymać od zakupu telewizora. Ale jak się mu telewizor popsuje, to też się nie powstrzyma. Skoro jednak działa, to może dobrze, że nie wydał pieniędzy? Bo z ekonomicznego punktu widzenia od wydawania staje się biedniejszy, a nie bogatszy. Może zwiększy się mu poczucie szczęścia, jak kupi nowy telewizor, ale nie bogactwo.
Deflacja jest dla kogoś szkodliwa. A inflacja dobra. Dla banków centralnych i ministrów finansów. Deflacja powoduje wzrost realnego oprocentowania długu publicznego i uniemożliwia „pobudzanie" gospodarki od strony popytowej dzięki wydawaniu pożyczonych lub „wydrukowanych" pieniędzy. A przy inflacji banki centralne osiągają zyski ze zwykłej ich emisji. No i – co istotne – deflacja powoduje zmniejszenie wpływów podatkowych, a inflacja ich zwiększenie. 23 proc. VAT od „105" to więcej niż 23 proc. od „100".
I właśnie dlatego makroekonomiści ze szkoły popytowej zatrudniani przez banki centralne i ministrów finansów wolą inflację. A ludzie – deflację.