Kiedy Bisignani został dyrektorem generalnym IATA, organizacja zatrudniała 1900 osób, dzisiaj 1200. – Już po po roku widać było różnicę – chwali się dzisiaj. – Musiałem wymienić cały zarząd nie dlatego, że ci ludzie nie byli dobrymi specjalistami, ale niestety nie potrafili prowadzić IATA jak organizacji biznesowej. Bo IATA to wyjątkowe zwierzę i jako wyjątkowe zwierzę może mieć wyjątkowe dokonania – mówi o firmie. Swoje stanowisko określa tak: jestem trochę ambasadorem, trochę ojcem, trochę buldogiem. Współpracownicy nazywają go Napoleonem.
Dzięki Bisignaniemu IATA przekształciła się z luźnego stowarzyszenia wzajemnej adoracji spotykającego się raz do roku w luksusowych hotelach w organizację walczącą o interesy przewoźników i ich pasażerów. Jego umiejętności sprawdzają się zwłaszcza teraz, kiedy transport lotniczy gnębi kryzys. Dzisiaj walczy o zablokowanie drastycznej podwyżki opłat nawigacyjnych i lotniskowych, które chce wprowadzić kilkanaście rządowych agencji.
Manią Bisignaniego jest obniżanie kosztów. Do jego największych sukcesów trzeba zaliczyć wprowadzenie od czerwca 2008 r. biletów elektronicznych w 200 krajach świata, także odprawy online i za pośrednictwem telefonów komórkowych.
Inny jego konik, czyli e-freight, uprościł przepływ dokumentacji w lotniczym transporcie towarów.
Stara się też namówić lotniska i przewoźników do jak najlepszej współpracy, bo tylko w ten sposób i jedni, i drudzy mogą obniżyć koszty.