Gdy za pierwszym razem Silesię chciała kupić szkocka Gibson Group z kapitałem zakładowym 100 franków szwajcarskich, sprzedająca zakład Kompania Węglowa uspokajała – inwestor jest wiarygodny. Dziś potwierdza, że partner pracowniczego Przedsiębiorstwa Górniczego Silesia (PGS; jedynego oferenta, który pozostał w grze o kopalnię po tym, jak wadium nie wpłaciła szwajcarska Alpha Construction) to poważna spółka energetyczna z kapitałem rzędu 2 mld zł. Ale po nazwę odsyła do KRS, gdzie...figurują tylko pracownicy.
Minister skarbu Aleksander Grad też zapewniał, że stoczniowi Katarczycy to poważny inwestor. Jak się to skończyło – wszyscy wiemy.
Zdaniem związkowców z Silesii inwestor sam prosił o nieujawnianie, póki sprawa nie zostanie zakończona. Pytanie jednak, czego się boi? Tego, że media nazwą go kolejnym Gobsonem? Czy po prostu – całkiem poważnie – chce na spokojnie zamknąć kupno zakładu.
We wtorek osoba zbliżona do transakcji zapewniła „Rzeczpospolitą”, że potencjalny inwestor Silesii to czeska spółka. I co do tego nie mam większych wątpliwości. Problem pojawił się dalej. Najpierw usłyszeliśmy, że to druga po Cez co do wielkości czeska firma energetyczna. Z informacji uzyskanych u radcy handlowego ambasady Czech w Polsce dowiedzieliśmy się, że drugi gracz tamtejszego rynku to E.ON. Ten „nie potwierdził, nie zaprzeczył”.
Wieczorem jednak dostaliśmy dementi – to na pewno nie oni. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że partner PGS to spółka powiązana z elektrownią Detmarovice. Tyle że ta jest w grupie Cez. A Cez zapewnił w środę w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że w żaden sposób nie jest związany z kupnem kopalni Silesia – nie był i nie jest nią zainteresowany.