W czwartkowej "Rz" napisaliśmy, że ze względu na wymagania stawiane przez Urząd Zamówień Publicznych jedyny działający u nas bank państwowy (odpowiednik przedsiębiorstwa państwowego w bankowości) powinien właściwie przy każdej zawieranej transakcji rozpisywać przetarg. To przecież zupełne uzasadnione – BGK „mieli” grube setki milionów złotych. Przy takich kwotach przetarg to wszak najlepszy sposób na wybór najlepszej oferty.

Tyle, że są to setki milionów obracane nierzadko w jeden dzień, czasami w kilkadziesiąt minut. Tak jest z transakcjami na rynku międzybankowym, w ramach których BGK lokuje swoje nadwyżki w instytucjach komercyjnych albo sam przyjmuje ich nadwyżki (wersja dla UZP: zaciąga kredyty).

Proszę sobie wyobrazić, że od tego, co zrobi BGK zależy nie tylko prawo zamówień publicznych. Gdy Ministerstwo Finansów zleca nadzorowanemu przez siebie bankowi sprzedaż na rynku obcych walut, chodzi nie tylko o to, żeby budżet dostał za nie jak najwięcej złotych, ale też – a właściwie przede wszystkim – o to, żeby rynek dostał czytelny sygnał, gdzie w tym określonym momencie jest granica osłabienia złotego. Na tym właśnie polegają interwencje walutowe. Zapewne Polska jest jedynym krajem na świecie, gdzie formalnie dla przeprowadzenia takich interwencji potrzebny byłby przetarg.