Olli Rehn nie chce się zgodzić na propozycję polskiego ministra finansów, żeby plan cięć, czyli redukcji deficytu do poziomu 3 proc., przesunąć do 2013 r. To zaś oznacza, że budżet na 2012 r., uchwalany jesienią tego roku, musi już pokazywać, gdzie rząd będzie ciął wydatki. A jesień tego roku to czas wyborów parlamentarnych.
Nie dziwię się, że Donald Tusk i Jacek Rostowski chcą takie decyzje przesunąć na rok powyborczy, kiedy już skończy się czas kampanijnych obietnic. Z politycznego punktu widzenia to zupełnie zrozumiałe. I trudno mi uwierzyć, by jakikolwiek rząd na świecie przedstawiał plan bolesnych ograniczeń tuż przed wyborami.
Ale to już problem Platformy Obywatelskiej i jej szefa. Gdyby Tusk zrobił to wcześniej, dziś nie miałby problemu. Politycy PO chętnie zasłaniali się kryzysem i tym, że w trakcie tąpnięcia na rynkach trudno robić radykalne oszczędności. To prawda, ale można było je zacząć robić przed kryzysem albo wtedy, kiedy najtrudniejszy moment minął.
Ekonomiści, także ci, którzy długo wspierali Platformę, mówili o tym wiele razy. Także komentatorzy "Rzeczpospolitej" apelowali o to w dziesiątkach tekstów. Rząd jednak wolał prowadzić bezpieczną i kunktatorską politykę, która miała dowieźć PO spokojnie do wyborów. Premier wolał kpić z ekspertów domagających się reform.
Taka polityka się mści i przyjdzie za nią zapłacić rachunek. Trzeba będzie albo toczyć wojnę z Unią, albo uczynić to, co należało zrobić wcześniej. Donald Tusk wciąż ma szansę pokazać, że jest politykiem odpowiedzialnym, dbającym o finanse publiczne.