ak samo jak z tego, że fabryka Opla w Gliwicach, którą półtora roku temu potencjalny nowy właściciel chciał zamknąć, odgrywa coraz większą rolę w General Motors i będzie miała nowe modele do produkcji.
Sytuacja w polskich zakładach motoryzacyjnych wyraźnie się poprawia. Jest jednak i druga strona sukcesu. Związkowcy w zakładach motoryzacyjnych w Polsce domagają się skokowych podwyżek płac. Przy tym rzucają kwoty – 400, 500, nawet 800 złotych. Zwyżki o 15 – 20 procent. Bo tak im pasuje. Albo windują żądania, żeby było z czego schodzić w negocjacjach.
„Solidarność" we Fiacie wie lepiej niż ktokolwiek, co jest dobre dla zakładu w Tychach. Jeśli nawet wynik referendum nie będzie dla podwyżkowych roszczeń korzystny, to i tak będzie protest – zapewniają związkowcy. Nie zauważają, że część kolegów nie podziela ich frustracji i honoruje wcześniej wynegocjowane warunki pracy.
Jeśli rzeczywiście jest więcej pracy i rosną zyski firmy, to i pracownicy powinni odczuwać poprawę sytuacji na zawartości własnej kieszeni. I zazwyczaj tak jest. Tyle że akurat w Fiacie, gdzie „Solidarność" wyjątkowo usztywniła swoje stanowisko, pracy jest mniej. W innym zakładzie związki domagają się urawniłowki. Bo tak jest sprawiedliwie. Grożą strajkami, organizują pikiety. A potem się dziwią, kiedy kolejna duża inwestycja w motoryzacji omija Polskę.
Tymczasem dla firm postawa związkowców to jedna z podstawowych przesłanek do tego, gdzie lokować kapitał. Także związkowcy powinni o tym pamiętać.