Postulaty ograniczania emisji dwutlenku węgla o 20 czy więcej procent w naszym kraju są u nas traktowane jak nawiązania do literatury science fiction. Efekty? Ponad 90 proc. energii elektrycznej produkujemy właśnie z węgla i dobrze wiadomo, że nieprędko się to zmieni. Dlatego polskie kopalnie są tak ważnym elementem gospodarki i tyle uwagi poświęcają im rząd i media.
Warto przyjrzeć się „szorstkiej przyjaźni" między spółkami węglowymi a elektrowniami. Kopalnie apelują o to, aby energetyka kupowała od nich surowiec na zasadach zawartych w wieloletnich kontraktach. Właściciele elektrowni nie chcą jednak podpisywać zbyt długotrwałych i sztywnych umów – to nie zawsze musi być dla nich opłacalne. Przykład na to obserwowaliśmy podczas ostatniego kryzysu finansowego. Zapotrzebowanie na prąd nagle tąpnęło i okazało się, że energetyka jest „przekontraktowana" i nie jest w stanie odebrać ani zużyć całego węgla przewidzianego w umowach.
Za to teraz mamy do czynienia z odwrotną sytuacją. Kontrakty są podpisane na określone ilości węgla, a gospodarka się rozwija i popyt na energię – a przez to na węgiel – rośnie nieco mocniej, niż przewidywano. Tyle tylko, że kopalnie pytane o możliwości sprzedaży dodatkowych ilości surowca rozkładają ręce. Nie mogą sobie pozwolić na to, by na zapas wydobywać węgiel. Przynajmniej teoretycznie mogłyby utrzymywać rezerwowe fronty wydobywcze – pytanie jednak, kto przy i tak rosnących już cenach węgla byłby gotów za to zapłacić?