Nie tak jak, daj­my na to, pa­pie­ro­we wy­da­nie „Cza­ro­dziej­skiej gó­ry" Man­na czy „Gry o tron" Mar­ti­na. W e­-czyt­ni­ku Kin­dle'a zmie­ści się ok. 1,5 tys. ta­kich ty­tu­łów. Bez prze­sa­dy mo­żna stwier­dzić, że dzię­ki e­-czyt­ni­kom ksią­żki ma­ją wresz­cie szan­sę na­praw­dę za­wę­dro­wać pod strze­chy, a wła­ści­wie pod... wia­ty au­to­bu­so­we, na sta­cje ko­lei i me­tra, in­ny­mi sło­wy do stre­fy mo­bil­nej, w któ­rej spę­dza­my spo­rą część za­bie­ga­ne­go ży­cia. To kon­ty­nu­acja idei ksią­żek kie­szon­ko­wych, któ­re ła­two się czy­ta­ło w po­cią­gu. E­-czyt­ni­ka uży­wa się jesz­cze ła­twiej. Te­raz dodatkowo zni­ka przed­ostat­nia ba­rie­ra dzie­lą­ca nas od te­go urzą­dze­nia: wy­so­ka ce­na, bo można je już kupić za mniej niż 250 zł. Ostat­nią ba­rie­rą, przy­naj­mniej w Pol­sce, po­zo­sta­ją ce­ny sa­mych e­-bo­oków, któ­re wciąż są zbliżone do cen ksią­żek pa­pie­ro­wych.

Nie dzi­wi więc, że e­-czyt­ni­ki sztur­mem zdo­by­wa­ją ry­nek: sprze­daż Kin­dle'a w ubie­głym ro­ku wzro­sła o 175 proc., a e­-bo­oki sta­no­wią już 6 proc. ame­ry­kań­skie­go ryn­ku ksią­żek. Wa­żniej­sze jest jed­nak to, że – jak po­ka­zu­ją ba­da­nia – lu­dzie ma­ją­cy e­-czyt­ni­ki czy­ta­ją wię­cej niż przed ich za­ku­pem. Nad spo­so­bem zwięk­sze­nia czy­tel­nic­twa bez­sku­tecz­nie od lat gło­wią się ko­lej­ne rzą­dy. Tyl­ko 44 proc. Po­la­ków za­de­kla­ro­wa­ło prze­czy­ta­nie co naj­mniej jed­nej ksią­żki w ca­łym 2010 ro­ku, a jed­ną pią­tą z tej gru­py sta­no­wi­li lu­dzie z wy­ższym wy­kształ­ce­niem. Czy e­-czyt­ni­ki mo­gą nas ura­to­wać przed wtór­nym anal­fa­be­ty­zmem??