Zapora, jak określa się fundusze ratunkowe mogące udzielać pożyczek zadłużonym krajom eurolandu, ma zostać podwyższona z 500 do około 800 mld euro. A i to wyłącznie dzięki sztuczkom księgowym i terminologicznym – bo faktycznie do funduszy nie dołożono ani centa i nadal pożyczyć mogą one 500 mld euro - i być może tylko na rok.
Tylko do końca 2014 r. Włochy i Hiszpania muszą pożyczyć 1 bln euro, przy założeniu, że zgodnie z planem będzie tam przebiegała redukcja deficytów budżetowych. Jakby nie liczyć,
fundusze ratunkowe nie mogłyby tym krajom pomóc, gdyby doszło do silnego wzrostu kosztów finansowania ich potrzeb na rynku.
Niestety, sam ten fakt zwiększa prawdopodobieństwo, że do takiego wzrostu kosztów finansowania dojdzie. Dotychczasowa historia kryzysu fiskalnego stanowi dobrą ilustrację tego mechanizmu. Ponieważ w strefie euro nie ma automatycznych sposobów rozwiązywania problemów, gdy tylko jakiś się pojawi, konieczne są wielomiesięczne polityczne targi o to, jak go zażegnać. Wynik tych targów jest zawsze niepewny, więc inwestorzy na wszelki wypadek pozbywają się obligacji zadłużonych krajów, eskalując pierwotny problem.
Zgodnie z tą logiką, Grecja pomimo swojego zadłużenia nie potrzebowałaby zapewne w 2010 r. pomocy, gdyby nie skok rentowności (porusza się odwrotnie do cen) jej obligacji. A do skoku by nie doszło, gdyby inwestorzy wiedzieli, że w takim wypadku bez wahania interweniowałaby Bruksela i Europejski Bank Centralny. Skoro jednak stało się inaczej i pomoc dla Aten była konieczna, inwestorzy - kierując się tym doświadczeniem - zaczęli podawać w wątpliwość, czy Bruksela dorzuci więcej, jeśli zajdzie taka potrzeba, i czy pomoże też innym krajom...