Na to stwierdzenie natknąłem się ostatnio w książce „Democrisis" Davida Roche i Boba McKee. Jej autorzy, ekonomiści firmy analitycznej Independent Strategy argumentują, że za kryzys finansowy na świecie trzeba winić m.in. upowszechnienie się demokracji, która nie jest systemem politycznym gwarantującym optymalne funkcjonowanie gospodarki. Umizgiwanie się do wyborców nie sprzyja bowiem podejmowaniu przez polityków trudnych decyzji.
„Democrisis" to książka bardzo ciekawa, więc to, że nawet w niej znalazło się miejsce na wspomniany na początku banał, uznaję za dowód na to, jak bardzo się on upowszechnił.
Tymczasem stwierdzenie, że „bankom pozwolono na podejmowanie nadmiernego ryzyka" implikuje, że – po pierwsze – istnieje ktoś, kto był władny im tego zabronić – po drugie – mógł taki zakaz skutecznie wprowadzić.
Każda z tych tez jest co najmniej wątpliwa. Nie ma na świecie instytucji, która sprawowałaby kontrolę nad wszystkimi instytucjami prowadzącymi działalność bankową. I nie jest to niedopatrzenie, które można naprawić. Definicje są nieprecyzyjne, tak jak nieprecyzyjny jest język. Zawsze znajdzie się więc ktoś, kto znajdzie sposób na prowadzenie działalności bankowej tak, aby regulacje go nie dotyczyły. Afera Amber Gold to tylko jeden z długiej listy przykładów potwierdzających tę tezę.
Po drugie – i chyba ważniejsze – regulacje mają skutki uboczne, których nie sposób przewidzieć. Na ogół te skutki korygowane są kolejnymi regulacjami, które z kolei mają nowe niepożądane konsekwencje. W tym kontekście Richard Bookstaber argumentuje w „Jak stworzyliśmy demona", że wprowadzanie nowych przepisów w reakcji na kryzysy finansowe komplikuje tylko system finansowy, czyniąc go jeszcze bardziej podatnym na wstrząsy.