Albert Einstein tak zdefiniował szaleństwo: stale powtarzać to samo działanie, oczekując  innych rezultatów. Dokładnie tak jest z rządem, który po raz kolejny zamierza ratować LOT. Tyle że tym razem stawka jest wyjątkowo  wysoka – 1 miliard złotych pomocy publicznej.

Jeśli do tego dojdzie, a Komisja Europejska podejmuje decyzje w podobnych sprawach zazwyczaj w ciągu dwóch miesięcy, będzie to jeden z  większych skandali  w tej kadencji administracji Donalda Tuska. Od lat wiadomo, że w dłuższym terminie jedyną szansą dla małych linii lotniczych jest ich sprzedaż i włączenie w struktury globalnych gigantów.  Pompowanie w LOT publicznych pieniędzy to zawracanie kijem Wisły.

Wbrew temu, co można usłyszeć, problemy europejskich linii lotniczych nie są efektem kryzysu, tylko normalnego procesu rynkowego, a fuzje i przejęcia  – objawem poszukiwań ekonomii skali. Właśnie teraz, kiedy zatroskani politycy opowiadają z przejęciem, że wszystkie firmy lotnicze mają kłopoty, IATA ogłosiła najnowszą prognozę na ten i przyszły rok. Linie europejskie, najsłabszy segment światowego rynku lotniczego, wyjdą na zero, choć jeszcze pół roku temu prognozowano ponad miliard dolarów straty. Okazało się, że restrukturyzacje przynoszą efekt, a III kwartał był lepszy niż rok temu.

Nie jest też prawdą, że upadłość narodowego przewoźnika odetnie Polaków od podróży lotniczych. Można być pewnym, że Lufthansa, Ryanair i inne linie błyskawicznie wypełnią lukę na rynku, zatrudniając tyle polskich pilotów i stewardess, ile trzeba.

Einstein powiedział też: nie możemy rozwiązać naszych problemów, stosując ten sam sposób myślenia, który do nich doprowadził. Państwowy właściciel okazał się fatalnym zarządcą, nic nie dało kilkanaście zmian prezesa i powoływanie upstrzonych prawnikami i finansistami rad nadzorczych. Obecna rada okazała się równie nieskuteczna w nadzorze jak poprzednie. Oczywiście, szkoda LOT, ale jeszcze bardziej szkoda pieniędzy.