W niedzielę mamy „odpoczywać, a nie ganiać po sklepach”. Skoro już wiemy, czego robić nam nie wolno, to niedługo pewnie pojawi się projekt ustawy, co nam robić wolno, a potem, co robić należy.
Wnioskodawcy uważają, że ich propozycje nie zwiększą bezrobocia i nie spowodują zmniejszenia obrotów handlowych. Bo przecież ludzie to, co muszą kupić, i tak kupią. Nieprawda. Kupią żywność. A szeregu innych rzeczy, które kupują w niedzielę, nie kupią – zwłaszcza usług. Może by się któryś z wnioskodawców wybrał do kina w jakimś centrum handlowym w dniu, w którym obowiązuje zakaz handlu. Nie trzeba robić rezerwacji biletów. Bo jak się idzie do kina, to się idzie na lody, które najczęściej znajdują się w tej części centrum, która jest nieczynna. Więc sprzedawcy lodów ich nie sprzedadzą. W centrach są parki zabaw dla dzieci. I najczęściej jeździ się do nich w niedzielę – z dziećmi.
Kiedy w 1992 roku w końcu dostałem paszport i pojechałem na narty w Alpy, zatrzymałem się w Wiedniu. Na głównych uliczkach handlowych wokół Stephansplatz – pustki. I nagle słyszę podenerwowany polski głos: „jak ja bym tak… handlował, to bym nie miał za co tu przyjechać”. No i pewnie nie miałby za co płacić podatków na pensję dla posłów, którzy chcą zakazać mu handlu w niedzielę.
A pracownicy handlu? Czyż nie zasługują na wolne? A lekarze, taksówkarze, tramwajarze, kolejarze, kierowcy MPT, dziennikarze, kelnerzy, barmani, policjanci, strażacy, pracownicy elektrowni?
Podobno to pobożne poselskie dzieło jest szczególnie ważne „przy dramatycznych prognozach demograficznych”. Problem w tym, że coraz mniej pań oddaje się zbożnemu dziełu prokreacji z religijnego obowiązku. Większość trzeba jakoś zachęcić. A najprzyjemniejsza dla nich rzecz na świecie na literę „s” to „shopping”.