Przekładało się to na rosnące zaufanie rynków finansowych. W połowie maja Moodys podniósł rating dla Turcji, a oprocentowanie obligacji 10-letnich po raz pierwszy spadło poniżej 6 proc. (5,8 proc). 14 maja Turcja spłaciła dług wobec MFW i stała się – po raz pierwszy od 1960 r. – wierzycielem netto w stosunkach z tą instytucją. Miało to znaczenie nie tylko symboliczne; całkowite zadłużenie zagraniczne systematycznie spadało i doszło do 50 proc. PKB.
Wydawać się mogło, że w ciężkich czasach mamy kolejnego tygrysa gospodarczego. Wtedy jednak premier Recep Tayyip Erdogan postanowił zbudować meczet, wycinając pod jego budowę jeden z nielicznych stambulskich parków. Dalszy ciąg znamy. Trzy tygodnie temu na placu Taksim rozpoczęły się protesty i trwają z niemalejącą siłą do dzisiaj.
Dość szybko pojawiły się także konsekwencje gospodarcze. Turcja przestała być postrzegana jako oaza stabilności. Rentowność obligacji skoczyła o 2 pkt proc., a koszt ubezpieczenia długu (CDS) wzrósł ze 131 do 182 pkt bazowych. Giełda oszalała. W ciągu trzech dni (11–14 czerwca) indeks OZDZV stracił połowę swojej wartości.
Negatywne bodźce mogą przenieść się na realną gospodarkę, bo prognoza, że liczba turystów wzrośnie o 13 proc., raczej się nie sprawdzi. Strajk ogłaszają pracownicy sektora publicznego. Gospodarce nie pomagają też codziennie powtarzane kryteria uliczne. Bez względu na to, na ile oszacujemy łączne straty Turcji, meczet na pewno okaże się najdroższy na świecie.
Mamy zatem kolejny przykład, jak decyzje polityczne podejmowane z pobudek ideologicznych mogą doprowadzić do choroby całkowicie zdrową gospodarkę. Nie jest to może zjawisko szczególnie nowe w historii świata, bo w końcu trzech największych zbrodniarzy: Mao, Stalin i Hitler nie tylko zrujnowało swoje kraje, ale także zmniejszyło światową populację o blisko 1,5 proc. Tych mistrzów Erdogan raczej nie dogoni. Ale na swoje miejsce wśród gospodarczych psujów już zapracował.