Wiadomo, że przez pierwszą falę globalnego kryzysu polska gospodarka przeszła w całkiem dobrym stanie głównie dzięki wydatkom konsumpcyjnym, a obecne silne ograniczenie wydatków gospodarstw domowych przyczyniło się do tego, że wzrost PKB jest na granicy recesji.

Tak jak rok temu publikacja kolejnych wskaźników gospodarczych powodowała, że ekonomiści z coraz większym niepokojem prognozowali nadchodzące spowolnienie, tak teraz z nadzieją wypatrują oznak przyspieszenia. Niestety, komunikaty nie są jednoznaczne, a oczekiwane ożywienie przesuwa się na coraz dalszą przyszłość. O ile widać już pewne ożywienie eksportu, to w inwestycjach wciąż panuje zastój, a konsumpcja prywatna jest w stagnacji.

Dlatego dane o większym zainteresowaniu kredytami są dobrym prognostykiem na przyszłość. Tyle tylko, że wszystko wskazuje na to, że powodem tego ożywienia nie jest wcale większa skłonność Polaków do wydawania pieniędzy, ale tylko  łagodzenie polityki kredytowej przez banki dzięki zmianie regulacji nadzoru finansowego. Po prostu większa grupa klientów uzyskała możliwość zaciągnięcia pożyczki.

Poziom konsumpcji zależy przede wszystkim od sytuacji na rynku pracy. A ta mimo niewielkiego sezonowego spadku bezrobocia jest nadal zła. Wprawdzie z danych różnych instytucji wynika, że fala dużych zwolnień w firmach się już skończyła, ale dopóki wyraźnie nie zacznie przybywać miejsc pracy, nie ma co liczyć na większy optymizm konsumentów. A prognozowany wzrost PKB w nadchodzących kwartałach, choć będzie nieco wyższy niż na przełomie poprzedniego i tego roku, wciąż  będzie daleki od 2,5–3 proc., czyli poziomu, który krajom takim jak Polska zapewnia wzrost zapotrzebowania na nowe etaty. Dlatego z ogłaszaniem końca spowolnienia trzeba niestety być nadal ostrożnym.