No i stało się. Rząd poszedł do Canossy i będzie musiał prosić Sejm o zgodę na nowelizację budżetu. W felietonie sprzed dwóch miesięcy pisałem, że prawdopodobnie minister finansów zrobi wszystko (łącznie z zamiataniem miliardów złotych deficytu pod dywan, czyli przesuwaniem ich z budżetu centralnego do funduszy pozabudżetowych), żeby tylko nie musieć budżetu nowelizować. Wtedy oceniałem, że jeszcze przy dziurze budżetowej rzędu kilkunastu miliardów złotych da się to zrobić. Tymczasem jednak sprawy poszły gorzej, a dziura w kieszeni ministra zwiększyła się do 24 miliardów. Nie ma wyjścia, budżet trzeba znowelizować.
Z nowelizacją budżetu wiąże się kilka zabawnych paradoksów. Pierwszy dotyczy największego kłopotu ministra finansów. Nie jest nim wcale słabszy od założeń wzrost gospodarczy (w I półroczu było to ok. 0,5 proc., ale nadal wydaje się dość prawdopodobne, że w II półroczu stopniowo zaczniemy przyspieszać i odrabiać straty).
Tak naprawdę to znacznie większym zmartwieniem stała się niska inflacja. To generalnie powód do zadowolenia dla wszystkich – za wyjątkiem ministra finansów. Dlaczego? Bo wolniejszy wzrost cen to wolniejszy wzrost najważniejszych dochodów podatkowych (VAT i akcyzy). Natomiast wydatki są w budżecie zapisane kwotowo i nie reagują na to, że inflacja jest niższa od założeń. I wskutek niespodziewanie niskiej inflacji wzrasta dziura w budżecie.
Inny zabawny paradoks polega na tym, że do ministra finansów właściwie nie ma co mieć pretensji o jego tegoroczną politykę budżetową. Kiedy konstruował budżet, wiadomo już było, że gospodarka jest w fazie ostrego hamowania, które wcale nie musiało skończyć się na obserwowanym obecnie wzroście PKB o 0,5 proc. Prawdę mówiąc, nikt nie mógł być pewny, czy spowolnienie nie zmieni się u nas w recesję, jak u Czechów i Węgrów. Nadmierne ostre obcinanie wydatków budżetowych w I półroczu mogłoby bardzo łatwo przyczynić się do spadku PKB, pogarszając i tak nie najlepsze nastroje.
W sumie więc „urzędowy optymizm" ministra sprzed pół roku można zrozumieć – lepiej było realizować budżet chroniący wzrost PKB, a w ciągu roku go znowelizować, niż przyjąć pesymistyczne założenia i szybko doprowadzić kraj do recesji. Jeśli więc o coś do ministra można mieć pretensje, to raczej o zbyt długie tolerowanie wysokich deficytów w latach 2010–2011, kiedy bez ryzyka można było deficyt i dług obniżyć. A wówczas byłoby dziś znacznie łatwiej.