Ich postulaty to: obniżenie wieku emerytalnego, bezterminowe przywrócenie emerytur specjalnych, zniesienie elastycznego czasu pracy, oskładkowanie wszystkich form zatrudnienia, ograniczenie umów na czas określony, podwyżka płacy minimalnej do 50 proc. średniej pensji.
Nie jest to mało. Jak wyliczył Bartosz Marczuk, ich spełnienie kosztowałoby w ciągu siedmiu lat 150 mld zł i pozbawiłoby pracy kilkaset tysięcy osób. A jest to oszacowanie kosztów minimalnych, nieuwzględniające kosztów wtórnych, takich jak zmniejszenie wpływów podatkowych z powodu bankructw firm i eskalacji następnych żądań w myśl zasady: dostali oni, to może i my coś wyrwiemy. Zresztą koszty wtórne są już obojętne, bo i podana kwota wystarcza, aby Polska dołączyła do pięciu krajów bankrutów niemogących sfinansować swoich wydatków i funkcjonujących jedynie dzięki unijnej kroplówce. Żądania związków zawodowych można by lekceważyć, bo związki zrzeszają niecałe pięć procent zatrudnionych i są to głównie pracownicy uprzywilejowanych państwowych molochów. Niestety, ich aktywność cieszy się coraz większą popularnością zarówno wśród „dobrych ludzi" („Gazeta Wyborcza" w każdym niemal numerze pochyla się z troską nad ciężką dolą ludu pracującego i ciepło pisze o działaczach związkowych), jak i partii politycznych.
Program rosnącego w siłę i wyraźnie prowadzącego w sondażach wyborczych PiS w pełni przejmuje postulaty związkowe, dodatkowo je wzbogacając pomysłami takimi jak karne opodatkowanie pracodawców niepodnoszących wynagrodzeń. Platforma Obywatelska jeszcze swoich pomysłów nie przedstawiła. Jednak zarówno z jej działania, jak i autorskich wypowiedzi polityków wynika, że także chętnie by coś dała. Bo przecież koronnym uzasadnieniem zaboru środków z OFE było hasło, że to państwo powinno gwarantować emerytury. A to oznacza zobowiązanie – już nie werbalne, a prawne – że za pięć lat państwo „da" emerytom" 100 mld zł i każdego kolejnego roku kwotę tej darowizny będzie powiększać.
Na pozór wydawać by się mogło, że obiecano już wszystko, co było do obiecania. A jednak jeszcze wyżej udało się zalicytować Ryszardowi Kaliszowi, politykowi uchodzącemu za rozsądnego. Występując w imieniu Stowarzyszenia Dom Wszystkich Polska, przedstawił propozycję bezwarunkowego minimalnego dochodu podstawowego, który otrzymywałby każdy obywatel. Ów dochód „musiałby być na poziomie ponad 1000 zł, pewnie między 1000 a 2000 zł" i byłby wypłacany niezależnie od pobieranej pensji.
Pomijam kwestię aksjologiczną: na mocy jakiego przepisu obywatel, który nic nie robi, ma mieć prawo do gwarantowanego dochodu przewyższającego płacę minimalną (nawiasem mówiąc, w Polsce jest ona najwyższa ze wszystkich byłych demoludów). Bardziej niż o wartości idzie tu o prostą arytmetykę. Przy 28 mln dorosłych Polaków (zakładam, że dzieciom cukierków nie będziemy gwarantować) koszt owego „gwarantowanego dochodu" nawet w symbolicznej wysokości 1 tys. zł wyniósłby rocznie 320 mld zł, czyli więcej niż wszystkie wydatki budżetu. I na diety dla posła Kalisza pieniędzy już by zabrakło.