Niby nie ma problemu: spłacane są dobrze, lepiej nawet niż złotowe. Do banków też nie można się jakoś przyczepić, bo ostrzegały o ryzyku kursowym, a od 2007 r. brały nawet potwierdzenie na piśmie. Z drugiej jednak strony zadłużenie wyrażone w złotych jest wyższe mimo kilku lat spłaty.
Wszystko to za przyczyną dużego wzrostu kursu franka. Wydaje się, że to jasne, tzn. złoty się osłabił i wartość kredytu w nim wyrażona znacznie wzrosła. I tu uruchamia się swoiste mieszanie czasu przeszłego z teraźniejszym. Przecież banki kupowały franka po niskim kursie, nawet ok. 2 zł, a teraz wynosi on 3,50. Czyli jeśli otrzymują raty przeliczane po nowym kursie, a kupowały po starym, to znaczy, że różnica, nawet do 1,5 zł za 1 franka, stanowi zysk. Dlaczego zatem nie podzielą się tym z kredytobiorcami?
Rzecz jednak w tym, że frank dla banków „drożał" tak samo jak dla klientów. Wynika to z faktu, że bilans banku w Polsce jest prowadzony w walucie krajowej. Przejawiało się to we wzroście zarówno aktywów, w których był kredyt walutowy, jak i odpowiednim wzroście zobowiązań. Czyli w wyrażeniu złotowym bankom rosły należności z tytułu udzielonych kredytów frankowych wraz z każdym wzrostem kursu waluty.
I gdyby pożyczały kiedyś przy starym kursie swoje pieniądze to cały przychód z różnic kursowych stanowiłby czysty zysk. Ale banki pożyczały nie swoje franki, tylko cudze, czyli deponentów, innych banków, nabywców walutowych papierów dłużnych – słowem zaciągnęły zobowiązania po to, aby udzielić kredytów. I te zobowiązania rosły z powodu wzrostu kursu walutowego o tą samą wartość co należności, czyli aktywa.
Jeszcze prościej można by to wytłumaczyć, gdyby bilanse były prowadzone w walutach obcych. Klient kredytobiorca wpłaca ratę 100 franków, które pojawiają się w przychodach banku. O tą wartość spadają należności. Ta suma wypłacana jest innemu klientowi, który akurat wycofuje lokatę frankową. Zobowiązania w bilansie maleją o tę kwotę. Nie ma miejsca, gdzie frank stykałby się ze złotym.