W nowym rozdaniu (na lata 2014–2020) bezpośrednio do firm ma trafić co najmniej 12,5 mld euro. To, co prawda, rekordowo dużo, ale zawsze za mało w stosunku do potrzeb. Dla porównania, na inwestycje przedsiębiorstwa wydały tylko w 2012 r. około 100 mld złotych. Pieniędzy nie będzie więc wiele, i załapie się na nie, podobnie jak w kończącym się obecnie budżecie na lata 2007–2013 r. zaledwie kilka procent z 1,7 mln działających aktywnie firm.
Nie będą to także łatwe pieniądze; skoro jest ich tak mało, to muszą one być precyzyjnie rozdysponowane. Znacznie bardziej precyzyjnie niż dotychczas. Bo także w ramach obecnego budżetu unijnych funduszy pieniądze miały iść na rozwój, innowacyjność, badania – mówiąc ogólnie na podniesienie konkurencyjności polskiej gospodarki na arenie międzynarodowej. Niestety, na razie różne rankingi i analizy pokazują, że awans się nam nie udaje, wprost przeciwnie, raczej dajemy się wyprzedzać innym niż sami gonimy światowych przeciętniaków. To efekt tego, że duża część dotacji trafiła na działania, które owszem, podniosły poziom konkurencyjności firm, ale co najwyżej na poziomie lokalnym.
Decydenci, urzędnicy, którzy będą dzielić nową pulę dla firm, nauczeni doświadczeniem, już dziś zapowiadają więc, że czekają je trudne wyzwania. Prostsze projekty – np. wymiana jakiejś linii technologicznej czy podniesienie mocy produkcyjnych – będą i owszem wspierane, ale raczej na zasadzie zwrotnej pożyczki niż grantów. Na bezzwrotne dotacje będą mogły liczyć naprawdę dobre pomysły.
Kończy się czas zakupów za unijną kasę tego, co już na świecie wyprodukowano, zacznie się czas na tworzenie tego, co świat będzie chciał od nas kupować.