Oczyma wyobraźni, w roli powieściowego Johna Galta – organizatora strajku ludzi umysłu – widzę wizjonera Elona Muska, założyciela takich spółek jak PayPal, Tesla i SpaceX i pomysłodawcę nowatorskiego środka transportu Hyperloop. Sprowokować do tego mogłyby go np. przeciwności, jakie napotyka ostatnio druga z tych spółek ze strony współczesnej odmiany XIX-wiecznych luddystów.
Musk jako prezes Tesli, produkującej auta elektryczne, przez dekadę zmagał się ze sceptycyzmem branży motoryzacyjnej i stratami. Dopiero rok temu, po premierze Modelu S – pierwszego auta elektrycznego, nie odbiegającego użytecznością i ceną od spalinowych aut tej samej klasy – spółka pierwszy raz odnotowała kwartalny zysk. Teraz okazuje się, że nie może stosować modelu biznesowego, który pozwala jej oferować atrakcyjne cenowo samochody.
W zeszłym tygodniu New Jersey, a wcześniej Arizona i Teksas, zakazały Tesli bezpośredniej sprzedaży produkowanych przez nią samochodów elektrycznych. Bezpośredniej, czyli przez internet bądź pracowników spółki, prezentujących auta np. w centrach handlowych. Sprzedażą samochodów mogą się w tych stanach zajmować tylko licencjonowani dilerzy. Tak jest zresztą w całych USA, więc zakazów będzie prawdopodobnie przybywało.
Krótko mówiąc, władze niektórych stanów chcą mówić konsumentom, gdzie mają kupować samochody, nie bacząc na ich wygodę i ponoszone przez nich koszty. Robią to pod presją branży dilerskiej, która w całych USA zatrudnia około miliona pracowników. Ci rzeczywiście mogą na innowacyjnym modelu biznesowym Tesli w pierwszej chwili stracić, zwłaszcza jeśli postanowią go naśladować więksi producenci aut. Ale nabywcy aut, których jest znacznie więcej, na pominięciu pośrednika zdecydowanie korzystają. Tyle, że nie są zrzeszeni w żadnej organizacji. Tak jak w innych wypadkach protekcjonizmu, tak i tu dilerzy samochodów domagający się ochrony przed konkurencją występują więc przeciwko całemu społeczeństwu.
Tesli, która restrykcje określiła „afrontem wobec koncepcji wolnego rynku", łatwo jest zarzucić hipokryzję, bo spółka korzysta z rządowego wsparcia – np. dopłat do zakupu auta elektrycznego. Być może z tego powodu władzom wydaje się, że mogą dyktować jej warunki działalności. Są jednak na przegranej pozycji. Tesla nie ma bowiem nic do stracenia, a one tak. W związku z modą na wszystko, co ekologiczne, samochody tej marki znajdą nabywców bez żadnych dopłat. Firma Muska może sobie też pozwolić, aby przestać je dystrybuować w stanach (a nawet krajach), które jej to utrudniają. Władze tych stanów zamiast ochronić miejsca pracy, tylko je stracą. Chyba, że - niczym Rada Unifikacji z powieści Ayn Rand - nakażą Tesli otworzenie salonów dilerskich i zatrudnienie odpowiedniej liczby pracowników.