Sześć miliardów euro corocznie zasila gospodarkę, m.in. poprzez modernizację infrastruktury. W tej kwocie są też miliardy euro dla rolników, dzięki czemu na polskiej wsi dokonał się skok cywilizacyjny, którego budżet krajowy nigdy nie byłby w stanie sfinansować.
Ceną za te pieniądze jest dostosowanie się Polski do standardów unijnych, które w większości i tak miałyby sens, nawet gdybyśmy żyli poza Unią. Na przykład rygorystyczne wymogi środowiskowe czasem zmuszają nas do bolesnych reform, jak na przykład szybka ścieżka redukcji emisji CO2. Można kwestionować skalę czy tempo, ale trudno podważać sens zastępowania brudnej energetyki węglowej nowoczesnymi rozwiązaniami. To unijne ustawodawstwo zmusiło polskie miasta do oczyszczania ścieków czy ostatnio do sortowania śmieci.
Warto też dodać, że nie zrealizował się scenariusz negatywny i nie ma wyraźnych złych skutków naszego wejścia do Unii. Polski przemysł spożywczy, który miał ucierpieć w wyniku zawyżonych standardów, radzi sobie świetnie na unijnym rynku. A polskiej ziemi nie wykupili cudzoziemcy.
Jednak ani zasady wydawania unijnych pieniędzy, ani subsydia rolnicze, ani wymogi środowiskowe nie są tak skonstruowane, aby zmusić kraj do reform strukturalnych. Można to uznać za wielką słabość polityki unijnej, ale można też widzieć w tym głęboki sens. Rządy krajowe muszą na własny rachunek podejmować bolesne decyzje gospodarcze i odpowiadać za nie przed wyborcami.