Są tacy, którzy twierdzą, że gospodarka i polityka to całkiem osobne sprawy. Według innych – dwie strony tego samego medalu. Nie mam zamiaru wchodzić w akademicką dyskusję, muszę jednak stwierdzić, że mariaż jednego z drugim przynosi w najlepszym razie kłopotliwe, w najgorszym – katastrofalne skutki.
Z polityką jest trochę tak, jak z pogodą – wpłynąć na nią nie sposób, uciec się nie da, a przewidzieć trudno. I chociaż rzeczywistość ostatnich lat pozwoliła nam zapomnieć, że mamy do czynienia z żywiołem, dla którego zdrowy rozsądek potrafi znaczyć tyle co zeszłoroczny śnieg, zdaje się, że przyszedł odpowiedni moment, żeby poważnie przemyśleć sprawę.
Sądziliśmy przecież, że żyjemy w świecie, w którym skomplikowana sieć gospodarczych powiązań skłania polityków do trzymania się logiki biznesu. Świecie, w którym pewne rzeczy zwyczajnie nie mogą się zdarzyć. Jak widać po ostatnich wydarzeniach w Europie, byliśmy w błędzie.
Nie piszę tego wszystkiego z powodu kursu rubla, który osiągnął już historyczne dno, ani setek miliardów dolarów, które zdążyły wyparować z moskiewskiej giełdy. Problem w tym, że patrząc także na nasz parkiet, trudno dociec, czy to notowania, czy może czerwone płatki tańczą nam przed oczami. Skutek tej sytuacji jest łatwy do przewidzenia. I z całą pewnością żaden powód do radości.
Skutki ostatnich wydarzeń na giełdach (bo przecież wpływają one nie tylko na warszawski parkiet) zapewne trudno byłoby nazwać kradzieżą. Jednak fakt, że na stratach inwestorów nikt nie zyskał, to również żadne pocieszenie. Ile pieniędzy wyparowało już z parkietów? Ile jeszcze wyparuje – nie tylko z giełd, ale całych europejskich gospodarek – wskutek działania skomplikowanego systemu naczyń połączonych? ?Ile straci Europa, zanim dojdzie do jakiego takiego uspokojenia sytuacji? Ciekawe pytania, oczywiście w odniesieniu do tych, dla których zdrowy rozsądek coś znaczy. Bo – jak sądzę – stanowcze reakcje na szczeblu politycznym powinny być przecież poparte ekonomiczną kalkulacją.