Obwód kaliningradzki to taka rosyjska wyspa na unijnych wodach. Są tu piękne plaże, dziurawe drogi, dużo bursztynu i ani jednego energetycznego złoża. Od unijnych sąsiadów obwód jest więc zależny.
Jeżeli chodzi o gaz to płynie on rurociągiem przez terytorium Litwy. Oba kraje mają umowę ważną do 2016 r. Napięte stosunki rosyjsko-litewskie i obecne poczynania Rosji źle wróżą przedłużeniu tej umowy. Do tego obwód, choć ma kilka portów, nie ma żadnego terminalu odbioru LNG, nici więc z gazu skroplonego z ojczyzny.
Prądu Kaliningrad sam wytwarza dwa razy mniej niż potrzeba, by gwarantować mu bezpieczeństwo w razie awarii. Wtedy obwód musiałby prosić sąsiadów o dodatkowe zasilanie a sytuacja jest jak powyżej. Do tego Kreml topiący miliardy rosyjskich podatników w czarnej dziurze Krymu, zamroził do świętego nigdy budowę elektrowni jądrowej na terenie obwodu. I po raz pierwszy chyba rząd rosyjski zebrał się, by dyskutować o sytuacji Kaliningradu, gdyby mu czasem zabrakło energii.
Co na to mieszkańcy rosyjskiej enklawy w Unii? Nikt ich oczywiście nie pyta. W Rosji uchodzą za niepewnych politycznie, ze względu na sąsiedztwo. Mały ruch graniczy czyni w Kaliningradczyków ludzi obytych z „zachodem". Pamiętam, jak pod koniec 90-tych XX, wzięłam udział w spotkaniu w Kaliningradzie, którego uczestnicy dyskutowali, co by się stało, gdyby obwód opowiedział się za przyłączeniem do Unii. Większość Rosjan była za i chciała tam się znaleźć razem z nami.
Izolowany przez dziesięciolecia kawałek Rosji (także w ZSRR wtedy był to teren wojskowy), teraz odcięty od ojczyzny, stał się osobnym poligonem rosyjskich dążeń do integracji z Europą.