W analizie tego trójkąta najmocniejszy (albo najbardziej głośny) był następujący pogląd: sytuacja w sferze realnej się pogarsza i czeka nas spadek tempa wzrostu PKB, ceny będą spadać i deflacja zagrozi wzrostowi gospodarczemu, a więc RPP powinna ciąć stopy i to najlepiej o 0,5 pkt. proc. Osobiście nie jestem ani takim pesymistą, ani takim radykałem. Dane statystyczne słabo bowiem potwierdzają dwie pierwsze, empiryczne części trójkąta.

Zapowiadane zahamowanie tempa wzrostu rzeczywiście nastąpiło, ale było stosunkowo nieznaczne, bo z 3,4 do 3,2 proc. Warto pamiętać, że pierwsze oszacowanie jest z reguły mniejsze i spływające z opóźnieniem dane ze small businessu korygują go w górę. Co więcej, śmiało można twierdzić, że owo przyhamowanie rozpędzającej się gospodarki nie ma związku z polityką wewnętrzną, a powodowane jest czynnikami zewnętrznymi, na które wpływu nie mamy. Nadal jednak pod względem dynamiki gospodarczej jesteśmy na topie rankingu europejskiego i bardziej prawdziwe od tytułów komentarzy typu  „Gospodarka polska zwalnia" byłyby te podkreślające, że podczas ogólnoeuropejskiej recesji radzimy sobie najlepiej. Podobnie nie martwi mnie lipcowy spadek cen. Obniżanie inflacji przerabiamy w lecie zawsze, a trzykrotnie w ostatniej dekadzie – VI 2003, V–VII 2006, VI 2013 – ocieraliśmy się o jej zerową stopę i nic strasznie złego się nie wydarzyło.

Różnica polega tylko na tym, że w tym roku tę psychologiczną granicę przekroczyliśmy. Nie było to jednak spowodowane czynnikami rzeczywiście negatywnie wpływającymi na gospodarkę: zbyt małą podażą pieniądza, pułapką płynności czy wstrzymywaniem się od zakupów przez konsumentów w racjonalnym oczekiwaniu, że ceny będą spadać jeszcze bardziej. Podaż pieniądza rośnie bowiem w naszym normalnym tempie, kredyty konsumpcyjne w I półroczu urosły w tempie rekordowym, a sprzedaż detaliczna – choć raz bardziej, raz mniej – jest wyższa niż przed rokiem. Jest to więc sytuacja normalna dla gospodarki rozwijającej się i – mimo, że owo ożywienie przebija się z trudem – do zwiastowanej katastrofy jest bardzo daleko.

Czy w tej sytuacji warto obniżać stopy? Na początek przypomnijmy, że są one na najniższym – nie tylko nominalnie, ale i realnie – poziomie w całej naszej wolnorynkowej historii. Dla porównania: w momentach niemal całkowitego wyhamowania wzrostu cen mieliśmy stopy: w 2003 r. – 5,25 proc., ?a w 2006 – 4,0 proc. Jeżeli zgodzimy się z tezą, ?że sytuacja gospodarcza ?w znacznej mierze determinowana jest czynnikami zewnętrznymi, na które nie mamy wpływu i nie możemy przewidzieć ich występowania w przyszłości, to nasuwa się wniosek, że krótkookresowy wpływ zmian stóp będzie niemal całkowicie neutralny. Co prawda znaczy to także, że nie popełnię samobójstwa z rozpaczy, jeżeli RPP stopę procentową obniży. Tego wykluczyć nie mogę, bo presja jest spora, a działa ważny czynnik psychologiczny: chęć, aby coś zrobić i to nawet wtedy, kiedy wiadomo, że nie przyniesie to żadnych efektów. Dodajmy – krótkookresowo – bo w zasadniczym, czyli dłuższym wymiarze, obniżka stóp zaszkodzić może. Zwłaszcza że czasy mamy takie, że na żadną prognozę tego, co będzie za rok czy dwa złamanego grosza, nawet lewarowanego tańszym kredytem, nie odważyłbym się postawić.