I nie jest to wcale skojarzenie odległe. Bo jeśli chciwi mogą być finansiści, banki czy międzynarodowe koncerny walczące o coraz wyższy zysk właścicieli, to czemu chciwi nie mogliby być także konsumenci?

Ich chciwość jest tylko trochę inna – zawsze chcą więcej za mniej. I jest to ich święte prawo. Tak jak prawo bankierów do życia z procentów.

Na prawidłowo działającym rynku, gdzie działa wiele podmiotów, a firmy konkurują o klienta, a nie tylko udają, w polskim realiach przyjęło się, że głównym narzędziem rywalizacji jest cena. Na chorobę wojny cenowej cierpi na przykład handel. Ale, jak wynika z wyliczeń „Rz" doskwiera ona także ubezpieczycielom sprzedającym choćby polisy OC.

Stawiając na piedestale wojnę cenową, media lubią podkreślać, że jeśli będzie taniej, to wszyscy na tym zyskamy. Ale czy na pewno? Każdy produkt czy usługa, zanim kupi je nabywca końcowy, przechodzi bowiem całą ścieżkę produkcji i inwestycji. Fryzjer, nim ustali cenę usługi, musi zainwestować w wyposażenie, wystrój czy wyliczyć koszty. Jego marża jest miarą jego szansy na dobrobyt. Podobnie ubezpieczyciel musi skalkulować koszty tak, by opłacało mu się wypłacać odszkodowania. Inaczej jego biznes nie ma przecież sensu. Nie ma też sensu dawać pracy. Im bardziej będzie obniżał ceny, tym mniej osób zatrudni i tym mniej będzie mógł im zapłacić.

Wojna cenowa, która doprowadza wiele firm do upadku, oznacza też utratę pracy. Myślenie przez pryzmat niskiej ceny jest bardzo krótkoterminowe i cechuje społeczeństwa, które doświadczyły niedostatku. Wcale ich jednak od tego niedostatku nie oddala. Często przytaczany wyzysk w handlu jest więc zasługą nie tylko właścicieli czy menedżerów, ale też mentalności klientów. Oczywiście cały problem w tym, żeby dysproporcje w płacach nie były tak wielkie. Ale wojny cenowe wcale do tego nie przybliżają.