Sektor finansowy ma złą prasę

Sektor finansowy ma złą prasę. Kryzys nie tylko ujawnił jego słabości systemowe, ale również postawił w centrum uwagi problem postępowania finansistów – pisze członek zarządu NBP.

Publikacja: 24.05.2015 21:00

Sektor finansowy ma złą prasę

Foto: Fotorzepa/Radek Pasterski

Do opinii społecznej z jednej strony docierały w ostatnich latach elektryzujące wiadomości o skali niezbędnej pomocy publicznej dla sektora finansowego, z drugiej zaś ujawniano informacje o „kosmicznych" zarobkach szefów i menedżerów największych instytucji finansowych na świecie.

Problem śrubowania wyniku finansowego na krótką metę w celu uzyskania wyższej premii jest dyskutowany w środowisku ekonomistów od dawna, jednak nie da się go rozwiązać, stosując wyłącznie normy regulacyjne. Obecnie bowiem świat finansowy jest na tyle rozbudowany, że pozwala tworzyć rozwiązania omijające przyjęte regulacje. Przypomniała o tym ostatnio szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, akcentując wagę norm etycznych w działaniu sektora finansowego. Należy jednak pamiętać, że samą tylko pazernością finansistów w żaden sposób nie da się wytłumaczyć ostatniego kryzysu. Warto zatem rozważyć, ile winy można w tym wypadku przypisać finansistom, a ile należy uznać za efekt uwarunkowań systemowych.

Asymetria informacji

Podręczniki definiują instytucje finansowe jako pośrednika pomiędzy osobami chwilowo dysponującymi nadwyżkami finansowymi i osobami, które z tych nadwyżek chętnie by skorzystały. Istotą działalności pośrednika jest rozwiązanie problemu asymetrii informacji o ryzyku. Pożyczkobiorca wie, jak chce zainwestować pozyskane środki, i zna – przynajmniej teoretycznie – ryzyka związane z realizowanym przedsięwzięciem. Pożyczkodawca takimi informacjami nie dysponuje.

Rozwój sektora bankowego polegał na ciągłym usprawnianiu mechanizmów określania ryzyka kredytowego. Początkowo rozbudowywano systemy zbierania i przetwarzania informacji o kredytobiorcach i równolegle tworzono mechanizmy ciągłego monitorowania sytuacji finansowej kredytobiorcy. Później zaczęto rozwijać zabezpieczenia, które stanowiły istotne uzupełnienie systemu, zgodnie z zasadą, że im większe ryzyko, tym wyższe zabezpieczenie kredytu. Zależność ta okazała się jednak pozorna: wraz z wprowadzeniem strategii optymalizacji kosztów działania sektora bankowego proces oceny ryzyka kredytowego został niejako zautomatyzowany. Przy dużej liczbie udzielanych kredytów można pokusić się o oszacowanie odsetka kredytów niespłacalnych. Jeśli procent „złych" kredytów jest w miarę stały, to stosując mało kosztowne, uproszczone metody oceny ryzyka, można uzyskiwać lepsze wyniki finansowe.

Ryzyko do przyjęcia

Pośrednictwo finansowe ciągle poszukiwało rozwiązań pozwalających na przesuwanie bariery akceptowalnego ryzyka. Tradycyjna bankowość ma swoje ograniczenia wynikające z ochrony depozytów bankowych w postaci wymogów kapitałowych. Bankowość inwestycyjna była w tej dziedzinie o wiele bardziej elastyczna, co wynikało w dużej mierze z przesunięcia ryzyka kredytowego z instytucji finansowej na ostateczne podmioty inwestujące w akcje, obligacje, jednostki funduszy inwestycyjnych czy instrumenty pochodne. Inżynieria finansowa dawała złudzenie, że każde ryzyko kredytowe można rozłożyć na te podmioty tak, by równocześnie nie naruszyć stabilności całego systemu.

W Stanach Zjednoczonych na kryzys finansowy zapracowały również władze centralne. Zamiast promować reformy strukturalne, podnoszenie poziomu edukacji, a co za tym idzie wyższą wydajność pracy i wyższe płace, wspierały ideę taniego kredytowania. Konsumpcja rosła zatem nie dzięki wzrostowi płac, ale przez wzrost zadłużenia gospodarstw domowych. Sektor finansowy obficie dostarczał środków, regulatorzy akceptowali nadmierne ryzyko, a wszystko to działo się w powszechnym przekonaniu, że w wypadku zakłóceń na rynkach finansowych władze monetarne zapewnią niskie stopy procentowe oraz płynność.

Modele zastąpiły rozsądek

Załamanie cen na rynku nieruchomości doprowadziło do głębokiego krachu w sektorze finansowym, którego skutkiem były upadki kolejnych banków inwestycyjnych, utrata domów przez wielu Amerykanów i konieczność udzielenia sektorowi finansowemu olbrzymiego wsparcia z pieniędzy podatników.

Na czym polega tutaj wina finansistów? Otóż na bezkrytycznej akceptacji skomplikowanych modeli finansowych i bezwzględnym przerzucaniu ryzyka na ostatecznych inwestorów. Niestety, zdrowy rozsądek został zastąpiony mechanicznie stosowanymi modelami.

Polski sektor finansowy wyszedł z kryzysu bez szwanku. Nie wyciągał ręki po publiczne pieniądze i poradził sobie z oddziaływaniami zewnętrznego kryzysu finansowego. Do sukcesu tego przyczyniły się nie tylko staroświecki model bankowości, daleki od wymyślnych instrumentów finansowych powszechnie używanych przez zagraniczne instytucje finansowe, ale również skuteczny nadzór i właściwe sygnały płynące z banku centralnego. Można byłoby więc podzielać ostatnią, pochlebną ocenę polskiego sektora finansowego wystawioną przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, gdyby nie cień rzucany przez problem walutowych kredytów hipotecznych.

Wiara w aprecjację złotego

Dzisiaj dość łatwo jest krytykować finansowanie walutowe gospodarstw domowych. Należy jednak pamiętać o warunkach, jakie panowały w latach 2005–2006. Polska gospodarka gwałtownie wtedy przyspieszała, wykorzystując dobrą koniunkturę po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej. Uważano również, że wyższe tempo wzrostu gospodarczego i utrzymanie inflacji pod kontrolą pozwoli na stopniową aprecjację złotego. Dodatkowo powszechne przeświadczenie o szybkim wejściu do strefy euro pozwalało wierzyć, że ryzyko kursowe dotyczy tylko kilku najbliższych lat. Nikt nie brał wówczas pod uwagę możliwości gwałtownej deprecjacji euro wobec franka szwajcarskiego, ponieważ nie zakładano głębokiego kryzysu finansowego.

Członkostwo w Unii Europejskiej oznaczało natomiast dostęp do jednolitego europejskiego rynku finansowego. Naturalnym procesem był więc napływ zagranicznych oszczędności za pośrednictwem sektora bankowego. Decyzje o udzielaniu i braniu kredytów walutowych – a tym samym akceptowaniu ryzyka kursowego – miały swoje racjonalne uzasadnienie. W pewnym sensie w ten sposób korzystano już z przyszłego i jak się większości wydawało, nieodległego członkostwa w strefie euro.

Nie wszystkie jednak banki udzielały gospodarstwom domowym kredytów, hołdując starej zasadzie, że kredytobiorca powinien brać kredyt w walucie, w której zarabia. Natomiast nadzór bankowy, mimo głośnych protestów, zaostrzył warunki udzielania kredytów w walutach obcych.

Bardziej namacalnym sygnałem przyszłych problemów była gwałtowna aprecjacja złotego wynikająca z przewalutowania na złote środków napływających z zagranicy. W rezultacie powiększał się deficyt na rachunku bieżącym. Równocześnie było oczywiste, że podwyższanie złotowych stóp procentowych nie zahamuje ekspansji walutowych kredytów hipotecznych. Dziś wiemy, że należało uruchomić instrumenty polityki makronadzorczej. Pośrednio taką funkcję stabilizującą pełniły decyzje podjęte przez nadzór bankowy w owym czasie.

Rzetelny partner

Negatywne skutki walutowego kredytowania w Polsce okazały się jednak znacznie mniej dolegliwe niż na przykład na Węgrzech. Czy w takim razie należy pozostawić ten problem naturalnemu biegowi wydarzeń? Należy tutaj pamiętać o zasadniczej kwestii. Otóż banki, udzielając kredytów walutowych, ryzykiem deprecjacji złotego całkowicie obarczyły kredytobiorcę. Z jednej strony banki mogą uznawać taki sposób postępowania za całkowicie uzasadniony, ponieważ obowiązane są minimalizować ryzyko przeniesienia strat finansowych banków na deponentów wkładów oszczędnościowych. Z drugiej zaś powstaje pytanie, czy skutkami nieprzewidywanego wcześniej zdarzenia, jakim był kryzys finansowy, należy obarczyć tylko jedną stronę – kredytobiorców. Pytanie to ma wymiar bardziej etyczny niż prawny. Sektor bankowy powinien liczyć się – i mam nadzieję, że się liczy – ze swoją reputacją rzetelnego partnera. Należy pamiętać, że banki zatrudniają profesjonalistów, o wiele lepiej niż kredytobiorcy zorientowanych w sprawach ryzyka kursu walutowego.

Pomoc sektora bankowego w ograniczeniu wpływu kryzysu finansowego na sytuację kredytobiorców oczywiście nie może naruszać stabilności sektora finansowego, jego kapitalizacji ani perspektyw rozwoju. Mimo tych ograniczeń nadal możliwe jest wynegocjowanie właściwego rozwiązania. Publicznie zaproponowano już kilka. Teraz ważne jest, aby jak najszybciej wypracować rozsądny kompromis.

Andrzej Raczko jest członkiem zarządu NBP i byłym ministrem finansów

Śródtytuły pochodzą od redakcji

Do opinii społecznej z jednej strony docierały w ostatnich latach elektryzujące wiadomości o skali niezbędnej pomocy publicznej dla sektora finansowego, z drugiej zaś ujawniano informacje o „kosmicznych" zarobkach szefów i menedżerów największych instytucji finansowych na świecie.

Problem śrubowania wyniku finansowego na krótką metę w celu uzyskania wyższej premii jest dyskutowany w środowisku ekonomistów od dawna, jednak nie da się go rozwiązać, stosując wyłącznie normy regulacyjne. Obecnie bowiem świat finansowy jest na tyle rozbudowany, że pozwala tworzyć rozwiązania omijające przyjęte regulacje. Przypomniała o tym ostatnio szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, akcentując wagę norm etycznych w działaniu sektora finansowego. Należy jednak pamiętać, że samą tylko pazernością finansistów w żaden sposób nie da się wytłumaczyć ostatniego kryzysu. Warto zatem rozważyć, ile winy można w tym wypadku przypisać finansistom, a ile należy uznać za efekt uwarunkowań systemowych.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację