Rz: Dzisiejsze bolączki światowej gospodarki, na przykład niemrawe tempo wzrostu inwestycji, często tłumaczy się jako następstwa kryzysu finansowego z 2008 r., który pan lekceważąco określa mianem „małego kryzysu". Jak to możliwe, że mały kryzys ma tak poważne konsekwencje?
Bo to nie są konsekwencje kryzysu, tylko reakcji polityków na niego. Kryzysy finansowe nie trwają przecież siedem lat! Dzisiejsze problemy gospodarcze są natury politycznej, a nie gospodarczej.
Kryzys sprawił, że jakość rządzenia w kluczowych gospodarkach nagle się pogorszyła?
Wstrząsy finansowe i gospodarcze są dla polityków okazją do działań, na które w innych warunkach nie mogliby sobie pozwolić. Przyznał to w 2008 r. Rahm Emanuel (szef kancelarii prezydenta Baracka Obamy, dziś burmistrz Chicago – red.), mówiąc, że nie wolno zmarnować kryzysu. Te uznaniowe z reguły działania, rozmaite programy stymulacyjne, często służą obronie status quo, czyli hamowaniu procesów prowadzących do odzyskania przez gospodarkę równowagi. Ale to nie jest tak, że jakość rządzenia nagle się pogorszyła, bo ten „mały kryzys finansowy" także był efektem działań polityków. Jego źródłem była polityka wspierania przez rząd USA nabywców domów, co doprowadziło do bańki nieruchomościowej. Podobnie było np. w Portugalii.
Raghuram Rajan, były główny ekonomista MFW, a dziś gubernator Banku Rezerw Indii, w książce „Linie uskoku" zauważył, że w USA ta polityka była odpowiedzią rządu na rosnące nierówności społeczne. Dziś zjawisko to uchodzi za jedno z największych wyzwań ekonomicznych, m.in. za sprawą głośnej książki Thomasa Piketty'ego.