W konsekwencji coraz bardziej realne stawało się ryzyko, że budowa szybkiego mobilnego internetu w Polsce utknie na dobre. A to niosłoby straty dla rodzimej gospodarki, które byłoby ciężko odrobić.
Warto bowiem obedrzeć całe przedsięwzięcie z polityczno-biznesowych rozgrywek i przyjrzeć się temu, co stanowiło sedno aukcji – umożliwieniu dostępu wszystkim Polakom do szybkiego internetu. I nie chodzi w tym o interesy poszczególnych operatorów czy obawy administracji o niespełnienie zobowiązań, jakie nałożyła na nas Bruksela (zgodnie z wytycznymi Europejskiej Agendy Cyfrowej należy do 2020 r. zapewnić co najmniej połowie gospodarstw dostęp do internetu minimum 100 Mb/s, a pozostałej część o przepustowości ponad 30 Mb/s). Na szali leży rodzima gospodarka i tempo jej rozwoju, a raczej ryzyko poważnego niedorozwoju, wręcz kalectwa.
Internet to dziś krwiobieg gospodarki. Dostęp do szybkich łączy przekłada się na konkretne przychody korzystających z niego firm, miejsca pracy i innowacyjność naszych produktów i usług. Szacuje się, że tylko ten o prędkości powyżej 30 Mb/s może w ciągu najbliższych pięciu lat powiększyć PKB Polski o około 100 mld zł. Firma doradcza Deloitte wyliczyła, że istnieje ponad 80 kategorii działalności gospodarczych, których działanie istotnie związane jest z internetem. Tylko w 2013 roku firmy z tych kategorii wytworzyły niemal jedną trzecią wartości dodanej polskiej gospodarki.
Niebagatelne znaczenie ma również fakt, że rozbudowa sieci szybkich transmisji danych sprawi, iż taki dostęp do internetu pojawi się w mniej zurbanizowanych obszarach. To może być krok milowy w walce z wykluczeniem cyfrowym. A to realny problem. Dziś penetracja szerokopasmowego internetu w Polsce w przeliczeniu na 100 mieszkańców to 18,4 proc., a stacjonarnego – 60 proc. Oba wskaźniki należą do najniższych w UE.