Zaskoczenie po wyborach może być niemiłe

Rozbudzanie nadziei, że polityka gospodarcza może bezpośrednio wpływać na wzrost płac w sektorze prywatnym, świadczy o niezrozumieniu gospodarki rynkowej.

Publikacja: 22.10.2015 21:00

Andrzej Wojtyna

Andrzej Wojtyna

Foto: Fotorzepa, Dominik Pisarek

W trakcie dyskusji przedwyborczej formułowane są obawy, że w Polsce realne jest niebezpieczeństwo daleko idących zmian w systemie politycznym i prawnym, które mogą oznaczać odejście od zasad demokracji liberalnej. Zdecydowanie mniej uwagi poświęca się natomiast kwestii, jak zmiany te wpłynęłyby na przyszłość ukształtowanego w Polsce modelu kapitalizmu.

Optymistycznie można by zakładać, że gospodarka zostanie wyłączona z kolejnej odsłony „wojny polsko-polskiej". Doświadczenia innych krajów pokazują jednak, że przyjęcie takiego założenia byłoby naiwnością. Świadczą też o tym dobitnie myśli zawarte w artykule prof. Piotra Glińskiego („Rzeczpospolita" z 15 października 2015 r.) pretendującego do pełnienia kluczowych funkcji gospodarczych w przyszłym rządzie.

Tekst wiecowy

Po przeczytaniu artykułu prof. Glińskiego trudno mi było uwierzyć, że napisał go socjolog, czyli przedstawiciel dyscypliny naukowej, która zazwyczaj bardzo wspiera ekonomię w dążeniu do pełniejszego zrozumienia skomplikowanych procesów gospodarczych. Trudno mi było też uwierzyć, że tekst ten napisał profesor nauk humanistycznych, nawet jeśli w notce biograficznej znalazła się wzmianka, iż autor jest politykiem PiS.

Co istotne, nie było informacji, że tekst stanowi zapis wystąpienia na spotkaniu przedwyborczym czy konwencji partyjnej. Mogłoby to być jakimś usprawiedliwieniem dla autora, chociaż niezależnie od audytorium, naukowiec powinien wypowiadać się z należytą rzetelnością warsztatową i w zgodzie z aktualnym stanem badań teoretycznych i empirycznych.

Pomyślałem też samokrytycznie o własnej profesji. Jeśli bowiem naukowcy z innych dyscyplin decydują się publikować podobne przemyślenia i sądy na tematy gospodarcze, jest to wyraźnym sygnałem, że ekonomistom nie udało się zapobiec silnemu regresowi w poziomie dyskursu publicznego. Faktem jest, że w wyniku światowego kryzysu sytuacja ekonomii jako dyscypliny naukowej stała się trudna. Nie oznacza to jednak, że podstawowe elementy wiedzy ekonomicznej utraciły ważność, w związku z czym można wygłaszać dowolne, oderwane od stanu badań sądy.

Nie sposób w krótkim tekście podjąć polemikę z wszystkimi tezami prof. Glińskiego. Z niektórymi poglądami trudno się zresztą nie zgodzić – przede wszystkimi z postulatem wzmocnienia roli państwa w egzekwowaniu prawa. Chciałbym się skupić na bardziej ogólnym, ale kluczowym aspekcie, a mianowicie na nierzetelności lub co najmniej niefrasobliwości warsztatowej prowadzącej do konkluzji, które mogą okazać się niebezpieczne dla przyszłości polskiej gospodarki.

Chciałbym też zastrzec, że być może całkowicie błędnie odczytuję sens i cel artykułu prof. Glińskiego. Być może prawdziwą intencją było pokazanie w pewien skarykaturyzowany sposób, jak skomplikowane jest prowadzenie polityki ekonomicznej, a przyjęty autoironiczny tytuł miał nas wszystkich zachęcić do pogłębiania wiedzy na ten temat. Bardzo chciałbym, żeby tak było, ale lektura niestety każe odrzucić taką nadzieję.

Autor formułuje na początku artykułu radykalną tezę, że „jeśli w ostatnim ośmioleciu da się w Polsce w ogóle znaleźć jakieś elementy polityki gospodarczej, to jest to polityka po pierwsze – w większości błędna, po drugie – niesłużąca Polakom, a po trzecie – wycinkowa i nieskoordynowana". Jego zdaniem prowadziło to do kilku bardzo negatywnych skutków – „wolniejszego rozwoju niż możliwy, uprzywilejowania jednych kosztem drugich, gwałtownie rosnącego zadłużenia oraz licznych reperkusji społecznych, na przykład demograficznych".

Pierwsza podstawowa słabość rozumowania prof. Glińskiego to niespójność logiczna. Jeśli bowiem polityka gospodarcza nie była w zasadzie prowadzona, to nie mogła być aż tak błędna, aby stać się przyczyną aż tak poważnych negatywnych zjawisk. Druga kluczowa słabość polega na tym, że argumentacja nie została wsparta jakimikolwiek danymi.

Jak wiadomo, w latach 2007–2014 tempo wzrostu w Polsce było najwyższe wśród krajów OECD. Oczywiście można ignorować dane statystyczne lub podważać wiarygodność ich gromadzenia, co często robią politycy PiS. Należy jednak pamiętać, że są to dane o charakterze porównawczym w skali międzynarodowej, liczone według tej samej metody. Trzeba by więc przyjąć, że z jakichś powodów OECD manipuluje danymi w taki sposób, żeby uczynić z Polski gwiazdę wzrostu gospodarczego. Jeśli jednak realistycznie uznać, że dane odzwierciedlają pozytywną zmianę w sytuacji gospodarczej, przynajmniej w stosunku do pozostałych krajów, to oceny prof. Glińskiego i wynikające z nich rekomendacje stają się jeszcze mniej spójne logicznie.

Najlepszy wynik w OECD

– W Polsce obserwujemy interesująca równowagę pomiędzy korzystaniem z popularnych stricte cyfrowych lokalnych marek i z innowacyjnych modeli płatności online oraz tradycyjnymi markami mediowymi i zachowaniami. Ciekawe będzie przyglądanie się, czy ta równowaga zostanie zachowana w kolejnych latach – dodaje Richard Fletcher.

Wśród tych internautów, którzy za cyfrowe informacje jeszcze nie płacą, w naszym kraju planuje to zrobić 13 proc. Co ciekawe – aż 27 proc. polskich odbiorców cyfrowych newsów za ważne uważa informacje gospodarcze.

Ryzyko nadmiernego podsycania aspiracji

To więcej niż w innych przebadanych krajach. W Niemczech analogiczny wskaźnik wynosi zaledwie 12 proc., w Wielkiej Brytanii 20 proc., a w  Hiszpanii 15 proc.

Maciej Hoffman, dyrektor generalny Izby Wydawców Prasy

Wyniki tego badania potwierdzają, że polscy internauci doceniają sprawdzone informacje i gotowi są za dostęp do nich płacić. To dobra wiadomość, która oznacza, że górą są zwłaszcza portale wydawców prasy. Wraz z popularnością płatnych serwisów z treściami newsowymi znika też wydawcom problem powiązany z rynkiem reklamy i zyskującymi na popularności adblockami. 7 proc. płacących subskrypcje to oczywiście znacznie mniej, niż oczekiwaliby wydawcy, ale też zawsze byliśmy społeczeństwem bardzo telewizyjnym, więc nie dziwi mnie wysoki wskaźnik telewizji jako głównego źródła informacji.

Zgłaszany przez prof. Glińskiego postulat radykalnej zmiany w polityce gospodarczej jest bardzo niebezpieczny nie tylko ze względu na potencjalne skutki dla równowagi budżetowej. Jest bardzo niebezpieczny przede wszystkim dlatego, że kwestionując sens dotychczas prowadzonej polityki, podaje pośrednio w wątpliwość sens istnienia instytucji odpowiedzialnych za jej prowadzenie.

Rok temu świętowaliśmy 25. rocznicę udanej polskiej transformacji. Jak dotąd udawało nam się z powodzeniem utrzymać korzystny dla kraju kierunek przemian gospodarczych. Gospodarka weszła na bezpieczną ścieżkę wzrostu, na której: a) nie występowały dłuższe okresy, w których płace realne rosłyby zbyt szybko lub zbyt wolno w stosunku do wzrostu wydajności pracy; b) nie doszło do nadmiernej polaryzacji dochodów; c) deficyt strukturalny, dług publiczny i deficyt obrotów bieżących były względnie stabilne w relacji do PKB, d) niedobór krajowych oszczędności był uzupełniany napływem kapitału zagranicznego o korzystnej charakterystyce, d) stabilność finansowa była zachowana dzięki dobrze działającemu nadzorowi bankowemu.

W wyniku tych korzystnych procesów oraz wprowadzanych – co prawda za wolno – reform stopniowo ukształtował się całkiem niezły model polskiego kapitalizmu. Można przyjąć, że to pewien model hybrydowy w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Łączy dość dobrze cechy tzw. modelu anglosaskiego opartego na przedsiębiorczości z cechami tzw. modelu kontynentalnego („reńskiego"), w którym ważną rolę odgrywają osłony socjalne.

Co istotne, chociaż w czasie wcześniejszych kampanii przedwyborczych różne partie zgłaszały dosyć radykalne postulaty, które – gdyby zrealizowane – oznaczały odwrócenie lub wyraźne spowolnienie procesu transformacji, to jednak po zmianie władzy kontynuowały ogólny prorynkowy kierunek zmian. Dla ekonomistów było to miłym zaskoczeniem, bo sugerowało, że racjonalność ekonomiczna i myślenie propaństwowe zwyciężają w starciu z krótkookresowymi celami politycznymi.

Obawiam się, że tym razem zaskoczenie po wyborach może być bardzo niemiłe. Polskiej gospodarce grozi wypadnięcie z bezpiecznej ścieżki wzrostu, rosnące jej upolitycznienie i zmniejszenie odporności na zewnętrzne zaburzenia. Przy takiej polityce gospodarczej, jak przedstawił to profesor Gliński, nasz model kapitalizmu będzie ewoluował w kierunku rozwiązań silnie etatystycznych i „wsobnych" („suwerennościowo-patriotycznych"), odcinających nas od korzyści ze współpracy międzynarodowej.

Ostrzeżeniem powinny być dla nas doświadczenia tych krajów, w których w wyniku zmian politycznych, doszło w krótkim czasie do rozmontowania instytucji leżących u podstaw szybkiego wzrostu. Trudno jest mi bowiem podzielić optymizm prof. G.W. Kołodko, który zapytany w rozmowie w „Faktach po Faktach" (6 października) o perspektywy polskiej gospodarki po wyborach, wyraził opinię, że podobnie trudno jest w niej coś zmienić na gorsze niż na lepsze. Przypadki innych krajów nie potwierdzają niestety takiej symetrii.

W zrozumieniu zagrożeń dla polskiej gospodarki bardzo przydatne jest studiowanie przypadku Turcji, bardzo wnikliwie analizowanego ostatnio przez takich wybitnych ekonomistów, jak Daron Acemoglu czy Dani Rodrik. Autorzy ci pokazują, jak dążenie do zmian w ustroju politycznym, które miało utrwalić pozycję jednego ugrupowania, spowodowało odwrócenie korzystnych reform gospodarczych leżących u podstaw bardzo szybkiego wzrostu w latach 2001–2009. Kluczowe znaczenie miało załamanie się rozmów w sprawie członkostwa w UE, którego perspektywa stanowiła główne zakotwiczenie procesu reform.

Niech głos zabiorą ekonomiści

Scenariusz, jakiego obawiam się dla Polski pod rządami PiS, jest następujący. Silna determinacja w dążeniu do realizacji obietnic wyborczych („damy radę") przełoży się na próbę przejścia do nadmiernie ekspansywnej polityki makroekonomicznej. Ponieważ próba ta napotka ograniczenia instytucjonalne w postaci reguł budżetowych oraz niezależności banku centralnego, podjęte zostaną działania, aby ograniczenia te znieść lub przynajmniej osłabić.

Wówczas pojawi się ryzyko, że „polsko-polska" wojna o gospodarkę przekształci się w wojnę „polsko-unijną", która będzie się nasilała w miarę zmniejszania się napływu środków unijnych. Czas więc, aby niezależnie od wyniku wyborów, ekonomiści w większym niż dotychczas zakresie włączyli się w dyskusję nad przyszłością polskiej gospodarki. Może ich głos pomoże zakotwiczyć dorobek polskiej transformacji, chroniąc gospodarkę przed niebezpiecznym dryfem.

Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, był członkiem Rady Polityki Pieniężnej.

W trakcie dyskusji przedwyborczej formułowane są obawy, że w Polsce realne jest niebezpieczeństwo daleko idących zmian w systemie politycznym i prawnym, które mogą oznaczać odejście od zasad demokracji liberalnej. Zdecydowanie mniej uwagi poświęca się natomiast kwestii, jak zmiany te wpłynęłyby na przyszłość ukształtowanego w Polsce modelu kapitalizmu.

Optymistycznie można by zakładać, że gospodarka zostanie wyłączona z kolejnej odsłony „wojny polsko-polskiej". Doświadczenia innych krajów pokazują jednak, że przyjęcie takiego założenia byłoby naiwnością. Świadczą też o tym dobitnie myśli zawarte w artykule prof. Piotra Glińskiego („Rzeczpospolita" z 15 października 2015 r.) pretendującego do pełnienia kluczowych funkcji gospodarczych w przyszłym rządzie.

Pozostało 93% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację