Należę do pokolenia, które przyszło na świat w pierwszych latach po II wojnie światowej. Ponieważ po wojennych upustach krwi społeczeństwa w instynktowny sposób starają się zwykle odbudować swój ludnościowy potencjał, więc i moje pokolenie okazało się liczne. W 1946 r. urodziły się w Polsce 622 tys. dzieci, a w kolejnych latach liczba ta tylko rosła, by w 1955 r. osiągnąć rekordowe dla całego powojennego osiemdziesięciolecia 794 tys.
Skala urodzin w dziesięcioleciu 1946–1955 ukazuje się ze szczególną wyrazistością, gdy porównać ją z przełomem drugiego i trzeciego dziesięciolecia XXI w. Po 402 tys. urodzin w 2017 r. rozpoczął się nieprzerwany ich spadek, który w 2023 r. przywiódł do poziomu zaledwie 272 tys. Relacja liczbowa mojego pokolenia i pokolenia moich wnuków wynosi zatem w przybliżeniu 2:1, a to stanowi zrozumiałą przyczynę zaniepokojenia demografów. Jednak to nie procesom demograficznym chcę poświęcić moje rozważania.
Niepodległość przyszła w połowie życia
Osiągnięcie najważniejszych etapów w życiu mojego pokolenia przypadło na pamiętne momenty w historii kraju. W pełnoletność wkraczaliśmy u schyłku rządów Władysława Gomułki i w początkowej fazie rządów Edwarda Gierka. Nasze matury i lata studiów zbiegły się w czasie z wydarzeniami zapamiętanymi jako Marzec ’68 i Grudzień ’70. Później było krótkotrwałe doświadczenie względnego dobrobytu w pierwszej połowie lat 70., kiedy za zachodnie kredyty zakupiono nieco więcej dóbr konsumpcyjnych. Co zresztą, po przejedzeniu pożyczonych pieniędzy, zakończyło się Czerwcem ’76, a następnie Sierpniem ’80 i stanem wojennym.
Dokładnie w połowie naszego życiowego cyklu, w 1989 roku, przyszło odzyskanie przez Polskę niepodległości. Jako czterdziestolatkowie musieliśmy się przestawić z egzystencji w warunkach „realnego socjalizmu” na bytowanie w rzeczywistości obejmującej polityczną i gospodarczą normalność, o istocie której posiadaliśmy dotąd tylko ogólnikowe, mgliste pojęcie. W gruncie rzeczy mogliśmy powtórzyć słowa Dantego: „W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu” (przystępując w 1307 r. do pisania „Boskiej komedii” Dante liczył sobie 42 lata). Jednym z nas dostosowawcze kroki powiodły się lepiej, a innym gorzej, ale pokoleniowa cezura dla wszystkich była taka sama – pierwsza połowa życia przypadła na PRL, a do spędzenia w III Rzeczypospolitej, która kryła się w lesie transformacyjnej niepewności, pozostała nam połowa druga.
Od wyborów z 4 czerwca 1989 roku minęło 35 lat. Oznacza to, że również ta druga połowa życia mojego pokolenia zmierza do nieuchronnego finału. Nasz aktualny wiek zamyka się w przedziale od 70 do 80 lat, w większości jesteśmy emerytami i coraz częściej chodzimy na pogrzeby rówieśników, bo „z naszej półki już biorą”. Wszakże nasza liczebność w momencie narodzin sprawia, że nadal jest nas około 3 mln, a to stanowi 10 proc. dorosłej populacji. I takiż udział w elektoracie. Więc naprawdę jesteśmy taką częścią społeczeństwa, którą należy uwzględniać w politycznych kalkulacjach.