Witold M. Orłowski: Ruiny i odbudowa

Ponieważ mamy ostatnio w Polsce wykwit ruin, postanowiłem poświęcić felieton ich odbudowie. I nie mówię tylko o ruinach ekonomicznych.

Publikacja: 30.11.2023 03:00

Witold M. Orłowski: Ruiny i odbudowa

Foto: Fotorzepa/Joanna Żyngiel

W ramach procesu rujnowania instytucji państwowych, z trudem przez ostatnie trzy dekady zbudowanych, odnieśliśmy dziś znaczący sukces. Mamy rząd, którego nie ma, a główną racją jego bytu wydają się być słowa Nikodema Dyzmy, zastanawiającego się nad przyjęciem lub odrzuceniem rządowej posady: „Po co tracić te kilka tysiączków?”.

Jak wielokrotnie pisałem, uważam osłabienie instytucji państwowych za największą szkodę, jaką wyrządzono w ciągu minionych ośmiu lat polskiej gospodarce. Myślę tu o banku centralnym, który nie zajmuje się zwalczaniem inflacji, ale wywieszaniem bannerów i dopomaganiem rządowi w utrzymaniu popularności. O urzędzie ochrony konkurencji, który nie reaguje na nieukrywane w żaden sposób manipulacje cenami przez paliwowego monopolistę. O Ministerstwie Finansów, które jest zadowolone, że dowiaduje się z koreańskiej telewizji o zaciąganych przez ministra obrony gigantycznych długach. No, a teraz mamy rekord świata: premiera, który podobno negocjuje koalicję rządową z politykami, z którymi nawet nie próbuje rozmawiać, oraz rząd, który jest i go jednocześnie nie ma, a więc zachowuje się – jak słusznie zauważono – jak kot Schrödingera. Tyle że dość kosztowny.

Nie ukrywam, że pisanie na temat tej błazenady – choć trzeba przyznać, że w specyficzny sposób zabawnej – uważam za urągające godności szanującego się felietonisty gospodarczego. Z kolei temat odbudowy zrujnowanych instytucji jest zbyt poważny, jak na felieton, i zostawię go na inne okazje.

W takiej sytuacji postanowiłem coś napisać na temat odbudowy z ruin. Ale w innym obszarze, takim, na którym się nie znam. No cóż, tyle osób nie zna się na jakimś temacie, a zabiera głos, nawet pełni ministerialne funkcje, więc czemu nie?

Dojrzewa właśnie projekt odbudowy wysadzonego przez Niemców w czasie wojny Pałacu Saskiego. Jeśli dobrze rozumiem, zwycięski projekt oznacza w gruncie rzeczy odtworzenie stanu z 1939 r., ze smętnymi oficynami i efektowną kolumnadą pośrodku, goszczącą dziś w swych ruinach Grób Nieznanego Żołnierza.

Od razu powiem – jako człowiek który od 20 lat mieszka w Warszawie (choć pochodzi, jak pisał Tuwim, mówiąc najkrócej, z miasta Łodzi) – uważam, że mam prawo wypowiedzieć swoje zdanie w tej sprawie, nie będąc architektem. Otóż uważam, że Pałac warto odbudować. Nie dlatego, że był piękny – wręcz odwrotnie, stary pałac Augusta Mocnego od dawna nie istnieje, a zastąpił go dość pospolity budynek, który mieścił w swej historii szkołę, koszary i wojskowe biura. Ale Pałac Saski zmieniał plac Piłsudskiego w spójny zespół urbanistyczny, jakich brakuje w Warszawie, a na swoim przedłużeniu miał potencjalnie piękny, elegancki Ogród Saski i efektowną widokową Oś Saską, ciągnącą się aż do pałacu Lubomirskich. Brzydki budynek i ciekawa zabudowa placu? To sugeruje, że na pewno nie warto bezkrytycznie odtwarzać nudnej i pospolitej przedwojennej bryły budynku – warto natomiast zachęcić architektów, by połączyli dawną koncepcję urbanistyczną ze śmiałą, nowoczesną architekturą, tworząc w samym sercu Warszawy coś efektownego, a mniej kontrowersyjnego niż piramida przed Luwrem.

Z tego felietonu wypływa pewien pozytywny wniosek, odnoszący się bezpośrednio do sfery ekonomii: skoro już trzeba odbudować coś z ruin, można przynajmniej skorzystać z okazji i stworzyć coś lepszego niż przed zrujnowaniem.

W ramach procesu rujnowania instytucji państwowych, z trudem przez ostatnie trzy dekady zbudowanych, odnieśliśmy dziś znaczący sukces. Mamy rząd, którego nie ma, a główną racją jego bytu wydają się być słowa Nikodema Dyzmy, zastanawiającego się nad przyjęciem lub odrzuceniem rządowej posady: „Po co tracić te kilka tysiączków?”.

Jak wielokrotnie pisałem, uważam osłabienie instytucji państwowych za największą szkodę, jaką wyrządzono w ciągu minionych ośmiu lat polskiej gospodarce. Myślę tu o banku centralnym, który nie zajmuje się zwalczaniem inflacji, ale wywieszaniem bannerów i dopomaganiem rządowi w utrzymaniu popularności. O urzędzie ochrony konkurencji, który nie reaguje na nieukrywane w żaden sposób manipulacje cenami przez paliwowego monopolistę. O Ministerstwie Finansów, które jest zadowolone, że dowiaduje się z koreańskiej telewizji o zaciąganych przez ministra obrony gigantycznych długach. No, a teraz mamy rekord świata: premiera, który podobno negocjuje koalicję rządową z politykami, z którymi nawet nie próbuje rozmawiać, oraz rząd, który jest i go jednocześnie nie ma, a więc zachowuje się – jak słusznie zauważono – jak kot Schrödingera. Tyle że dość kosztowny.

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację