Dla niemieckiej, polskiej czy indyjskiej gospodarki taniejące paliwa oznaczają impuls stymulacyjny. Spadają koszty transportu, a w kieszeniach kierowców zostaje więcej pieniędzy. Jak się z tego nie cieszyć? Rynkowych analityków oraz ekonomistów taki stan jednak od dłuższego czasu nie tylko nie cieszy, ale nawet poważnie martwi. Niższe ceny ropy uderzają przecież w gospodarki wielu państw: od Kanady poprzez Norwegię i Brazylię po Arabię Saudyjską i Nigerię. Problemy może mieć z powodu surowcowej przeceny nawet tak wielka lokomotywa światowego wzrostu gospodarczego jak USA. Zamykanie nierentownych naftowych szybów uderza tam w lokalne społeczności, które w ostatnich latach korzystały z łupkowej rewolucji. Coraz więcej firm z amerykańskiego sektora naftowo-gazowego znajduje się w tarapatach finansowych. Nie tylko zresztą one. W latach naftowego boomu wielkie koncerny mocno się zadłużały na poczet drogich projektów wydobywczych. Teraz obawy o te pożyczki uderzają w banki. Ten strach przyczyniał się do panicznej wyprzedaży na światowych rynkach na początku roku. Nieco ustał, gdyż ceny ropy powróciły powyżej 30 dolarów za baryłkę. Może jednak powrócić.

Głównym powodem strachu, który zaczął towarzyszyć niskim cenom ropy naftowej, jest jednak to, że notowania czarnego złota zaczęły być traktowane jako barometr kondycji gospodarczej świata. Ropa tanieje, nie tylko dlatego, że Saudyjczycy, Amerykanie i Rosjanie produkują ją jak szaleni. Jej cena spada, bo popyt na ten surowiec w światowej gospodarce jest zbyt mały. Stany Zjednoczone nie konsumują tyle dóbr wyprodukowanych przez resztę świata, ile powinny konsumować, by zapewnić globalnej gospodarce stabilny wzrost. Kryzys w Chinach dodatkowo pogłębił tę dziurę popytową. Europa już chyba nawet nie aspiruje do tego, by dogonić i przegonić Amerykę. Nie ma potęgi, która pociągnęłaby światowy popyt. Kryzys naftowy szybko więc się nie skończy.