Na samym początku roku spotkali się na ulicy dwaj ekonomiści. Jeden, zatwardziały pesymista, święcie wierzący w prawo Murphy’ego: „jeśli coś może pójść źle, to pójdzie źle”. Drugi, lekkoduch i optymista, wierzący, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”.
Obu szybko znudziła dyskusja o pogodzie (zdanie optymisty znakomitej, bo ciepłej, według pesymisty tragicznej, bo sprzyjającej namnażaniu się wirusa grypy). Obaj uznali za jałową kłótnię o politykę cenową Orlenu i o koszty wewnątrzrządowej bijatyki o KPO.
W końcu zdecydowali się na sformułowanie prognoz dotyczących najważniejszych zjawisk w światowej gospodarce, które będą miały miejsce w roku 2023.
Zaczęli od efektów gospodarczych wojny. Potrwa jeszcze bardzo długo – rzekł pesymista – i okaże się znacznie bardziej bolesna dla Zachodu niż dla Rosji. Rosjanie mają wielkie zasoby i poradzą sobie z sankcjami, najwyżej zamiast amerykańskich burgerów będą jadać własne. A jak zimą zakręcą swoje kurki z gazem i ropą, dręczeni zimnem, inflacją i recesją Europejczycy sami zmuszą swoje rządy do kapitulacji.
Nic podobnego, odparł optymista. Sankcje są znacznie bardziej bolesne dla Rosji, niż Kreml przyznaje, a cena, którą płaci, będzie coraz bardziej dotykać zwykłych Rosjan. Europa poradzi sobie i bez rosyjskiego gazu i ropy, za to Rosja bez współpracy z Zachodem nie stanie się odrodzonym imperium, ale gospodarczym i politycznym satelitą Chin.